Zanim nastąpi cisza, czyli...
rozważania o jesieni (1969 r.)
Pytałaś mnie o wspomnienia zapisane w czasie...Tak - przez wszystkie lata pisałem, a potem stworzyło to pamiętnik...A gdzieś na dnie jest również to, jak złamałaś mi ołówek - taki chemiczny - kopiowy. I tylko dlatego, że Ci się podobał, a może z zazdrości...? Dzisiaj takich nie ma, komu byłby potrzebny...? A pamiętasz "inżyniera" - tego z Chodkiewicza, z którego cała ferajna śmiała się tylko dlatego, że zawsze coś wymierzał - sznurkiem?! Powstał nawet wierszyk, kiedy siedziałem na "valecie" na Lisiej Górze, a który po wielu latach wykorzystam dla innych celów. Coś powstało, zaginęło, a jeszcze później znowu się odnalazło...Rok 1969, piękne lato, ciepło i jakże uroczo. "Inżynier" szedł Podpromiem, tuż nad dolinką ogrodu pana profesora Szeligi. Jak się okazało, szedł do pana Perdeusa, tego muzyka, który miał sklep muzyczny przy Grunwaldzkiej, jedyny taki w mieście...Rzęsy płaskie, nos siodłaty,
świrujące oko,
to "inżynier" od sznureczka -
pokłoń się głęboko.
Niespokojnie drga powieka,
oko drwiną patrzy,
jakby za nic miał człowieka -
On ma zawsze rację.
I zły będzie nie na żarty,
gdy się jej nie przyzna,
twarz zgnuśniała,
pysk rozdarty,
ot świńska głowizna...!
Tak - to było uwłaczające...Ile zbytków i nieprawości z naszej było strony. Wszędzie widzieliśmy tylko innych, doszukiwaliśmy się drzazgi w oku, nie widząc belki w swoim...To były dzieci naszej ferajny - rozkrzyczane, wrzaskliwe, często niepoprawne...I tak toczyło się beztroskie życie pośród kaczek i innego drobiu, koni, piesków i całej chmary krakających wron. Te nasze ogrody i zmieniające się kolory drzew, gdy jesień nadchodziła...Gry w cymbergaja, zawody żużlowe na asfalcie (wreszcie Lenartowicza doczekała się utwardzenia) i szaleńczej jazdy z przypiętym kółkiem na haczyku. Dom wariatów w całej okolicy, a dziewczyny wcale nie były lepsze. Pamiętasz Luśkę - chyba najstarszą z nas, to był kawał urwisa, siostrę Andrzeja Budzika...A Ty sama Wiesiu, jak zawisłaś na gałęzi nad ulicą na głogowym drzewie i trzeba było po Ciebie sięgnąć drabiną - tak, to dzieło pana Zygmunta, ojca Gabrysia i Marka. Okropność...!
(i tu jedna uwaga - cofnij się Wiesiu do notki na blogu z dnia 6 kwietnia 2017, tam też coś znajdziesz i do wszystkich podobnych szukając je po drodze)...
Jesień - kolorystyczna metamorfoza dokonuje się zwolna, a liście przechodzą od najdelikatniejszych do najbardziej soczystych odcieni. Najpierw grę w zielone przegrywają pojedyncze drzewa, a później ich całe kępy. W wielkim finale przedstawienia, wszystkimi kolorami jesieni płoną ogrody, parki i lasy. Gdzieniegdzie przebija tylko zieleń świerków, sosen, jałowców. Modrzew - jedyny wśród iglastych pobratymców, zasila szeregi przebierańców za karę tracąc igiełki. Nawet wiecznie zielone krzewy, zakładają kolorowe jagody, nie mogąc się oprzeć pokusie uczestniczenia w karnawale. Jakże piękny jest park jesienią - promienie ostro świecącego słońca przechodząc przez pryzmat kolorowych liści, tworzą jesienne witraże, spadające z drzew zielone, kolczaste kasztany zachwycają świat swoim rudobrązowym sercem, niepowtarzalny aromat wydzielają liście buków, dębów, topoli, klonów - przypominający nam wędrówkę po starym strychy wypełnionym bukietami suszonych kwiatów i ziół...Dzisiaj także, choć po tylu latach, zapraszam Cię Wiesiu na spacer po tym ówczesnym bajkowym świecie...Wczesnym rankiem ujrzymy w nim pajęcze sieci usiane licznymi kroplami rosy, niczym perełkami. Załamują one promienie budzącego się słońca, tworząc wspaniałe tęczowe refleksy. Możemy też podziwiać pracowite rude wiewiórki okupujące pobliskie leszczyny. Panująca wokół cisza przerywana skrzeczeniem kolorowych sójek - amatorek żołędzi, coraz delikatny szum tańczących na lekkim wietrze liści, ukoją nasze serca. Zaczniemy zapewne "myśleć kolorowo" na wzór jesiennych barw. Jakże piękna jest złota polska jesień! I choć piękna, to ulotna, jak pajęczyny babiego lata. Jeszcze nie zdąży się na dobre rozgościć, to już ze łzami odchodzi i tylko o szyby deszcz dzwoni - deszcz jesienny...Barwy soczyste, ale na horyzoncie bezsensowna intensywność pocztówkowo kiczowatej niebieskości zatraca się we frapującej mgle. Jesień właśnie wkracza w swoją najbardziej ponurą fazę - listopadowy smutek ścinanych porannym chłodem liści. Odbijające się od ziemi krople deszczu, świat przepełniony mokrymi, szarymi parasolkami, przydeptane i zgniłe opadłe liście, tonące w kałużach. Zwykła, szara codzienność przepełniona smutkiem, irytacją i rozdrażnieniem...A gdy już zmrok zapadnie, ogrom ciemności, cisza zmieszana z zadumą, może nawet cichy szelest spływającej łzy po policzku, milczenie, przemijanie...i nagle cyt...iskierka zgasła...
Smutne to było wtedy, smutne jest teraz...Ale pchamy ten życiowy wózek dalej do przodu...Jutro tez powspominamy, otworzymy kolejną kartkę, znowu coś ujrzy światło dzienne...Pozdrawiam.
P a p k i n
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz