Szukaj na tym blogu

środa, 28 lutego 2018

          Takie sobie myślątka - zapiski rozsypane....

Czasem wkurzają mnie moje myśli, a mimo to coś mnie pcha do takich i innych marzeń...Kiedy wczorajszego wieczoru usiadłem w swoim fotelu, wygodnie jak zwykle, po emocjach związanych z oglądaniem kolejnego odcinka "Wspaniałego stulecia," kiedy sen odszedł na dalszy plan - po mojej biednej głowie buszowały myśli związane z...marzeniami. "Jak byłoby przyjemnie, gdyby tak zanurzyć się w krystalicznie czystej wodzie oceanu, gdzieś na wyspach Bahama, na Hawajach, czy na atolach południowego Pacyfiku? Gdzieś na Fidżi, tam, gdzie zatrzymują się samoloty w drodze do Australii, czy Nowej Zelandii....I widzę te obrazy, jak na wielkim ekranie okiem wyobraźni....Tak - ja wiem - są to nierealne marzenia, choć są i tacy, którym takie wyjazdy przychodzą z łatwością. Skąd na to wziąć - nie wiem...! jak tak często czytam wszelkie ogłoszenia, które pojawiają się najczęściej w gablotach przykościelnych, a także innych, że tu i tam organizowana jest wycieczka- pielgrzymka do Ziemi Świętej. Jak patrzę na tłumy wiwatujące na placu Świętego Piotra w Rzymie, zastanawiam się, skąd Ci ludzie biorą na to środki? Ale wiem też, że wielu z nich stawia wszystko na jedną kartę. Zapożyczenie się w banku, by na kilka dni "oderwać" się od codziennej rzeczywistości, a potem...potem spłacać kredyt przez kilka lat. Średnia mi przyjemność.... Ale cóż, jak widać - marzenia kosztują, ważne, by się spełniły....Siedzę tak w fotelu przed obrazem myślowym moich marzeń, bo co by człowiek bez nich zrobił? Wszak każde marzenie jest podstawą pewnych zachowań. A, że akurat oceanu obok mnie nie ma, co najwyżej mogę poszukać go palcem na mapie (nawet do morza daleko) - pozostaje jedynie śmierdząca rzeka, a w najlepszym przypadku kąpiel pod prysznicem (nie posiadam wanny z imitacją morskiej wody, zabarwionej kolorem morza, z dodatkiem soli do kąpieli). Delektując się herbatką, tym razem miętową, która o tej porze nawet mi smakuje, mogę oddać się idylli bujając w obłokach marzeń. Szkoda tylko, że otoczenie, w którym się znajduję, morza nie przypomina. Ale cóż - pomarzyć zawsze można. A co do kryształu wody, to trzeba udać się do szumiących potoków bieszczadzkich. To jedyne jeszcze takie miejsce o krystalicznej wodzie, którą można bez obaw pić bezpośrednio z potoku. To dopiero piękny świat...A przed oczami przesuwają mi się obrazy dalekich, południowo-pacyficznych wysp, świecącej wody, latających ryb, pięknych nimf i licho wie, czego jeszcze....Najwyraźniej w tych marzeniach przysnęło mi się, bo gdy się przebudziłem, na zegarku była druga dwadzieścia (2:20). Zgasiłem światło i zasnąłem już w łóżku. Czar marzeń prysnął, choć gdzieś w głębi duszy pozostała jedynie tęsknota za czymś, co nigdy się nie ziści...Miłego dnia wszystkim życzę...


                                      P  a  p  k  i  n                                                            


    

poniedziałek, 26 lutego 2018

       Wróciłem z Krakowa, gdzie przez przypadek

                          najadłem się...kremówek....
Ale sobie dogodziłem...A wszystko stało się przed obiadem, z którym miałem potem wiele kłopotu...Wsunąłem cztery kremóweczki na jednym posiedzeniu. Tak - kremówki, ale nie te, które ktoś wymyślił jako "papieskie." Bo choć wyrób ten znany od niepamiętnych czasów, żadna to "papieska" tylko zwyczajnie - kremówka. I doprawdy - nie ta, którą chciał mi wcisnąć ciemnotę lat temu kilkanaście pewien "cukiernik" w...Poznaniu. Ale do rzeczy...Kremówkę, której ktoś nazwę podchwycił jako "papieską," odkrył, jakby na nowo sam papież Jan Paweł II w czasie spotkania z pielgrzymami na wadowickim rynku, dowcipkując o kremówkach jedzonych po zdaniu matury. Nie ulega wątpliwości, że ten smakołyk, tak jak nam dzisiaj, wtedy przyszłemu papieżowi również dobrze podchodził do gustu....
Oczywiście, że dzisiejsza procedura jest taka sama, jak ta kiedyś, może poza nielicznymi, choćby we wspomnianym wyrobie w Poznaniu, o którym wspomniałem. Do dziś znane są w województwach: Małopolskim i Podkarpackim. Sam będąc młodzieniaszkiem, zajadałem się tym smakołykiem. To, co zaoferował mi kiedyś cwaniak z Poznania, wystawiając jakiś wyrób zwany kremówką w dodatku za sześć (6) złotych za sztukę, nie miało nic wspólnego z prawdziwymi kremówkami, o których wspominał papież. Ówczesnego rozmówcę (cukiernika) nazywam cwaniakiem, bo próbował mnie przekonywać o oryginalności tejże kremówki z wielkim napisem "papieska," wysokość ciastka wynosiła mniej więcej około 8 cm, z różową masą naszpikowaną bakaliami. Bzdura - nie wiedział (póki mu nie powiedziałem), że ma do czynienia z kimś, kto na co dzień styka się z....kremówką. Natomiast z tymi kremówkami było tak... " A tam była cukiernia - po maturze chodziliśmy na kremówki. Żeśmy to wszystko wytrzymali, te kremówki po maturze..." Zapewne wszyscy pamiętają te słowa papieża uśmiechającego się do swoich młodzieńczych wspomnień na wadowickim rynku. Kremówki były królewskim darem Jana Pawła II dla rodzinnego miasta. Tu rocznie zjada się ich około miliona sztuk i nie wiele mniej wywozi w specjalnych opakowaniach z napisem "Wadowice." Z samych kremówek Wadowice mogłyby od biedy żyć, gdyby je bardziej ceniły, to znaczy, gdyby miały one cenę pamiątki, a nie ciasta. W lokalu cukierni, na którą wskazał ręką wówczas papież, dziś jest siedziba banku, natomiast Urząd Miasta nie zamierza ograniczać produkcji kremówek do tych ściśle "papieskich," o dokładnie określonej recepturze. Wydaje się też, a wszystko na to wskazuje, że powrót do dawnego smaku nie byłby możliwy, ponieważ nie ma już takiego mleka, jajek, jak dawniej. Ale wiem, gdzie można zjeść najprawdziwszą kremówkę w Wadowicach - w cukierni "U Lenia" tuż za Kościołem przy ulicy Jagiellońskiej. Karol Wojtyła, późniejszy papież zajadał się kremówkami produkowanymi przez Karola Hagunhubera - właściciela piekarni, a było to lat temu... Jego syn, także Karol, później mieszkający w Stanach Zjednoczonych, a dokładnie w Clown Point w stanie Indiana, dziś już nie żyjący, bywał kilkakrotnie w Wadowicach. To własnie z tych spotkań pochodzi informacja, że młody Karol Wojtyła zjadł kiedyś dwanaście kremówek naraz...Ja zjadłem cztery i mnie zatkało... I zapewne stąd biorą się słowa papieża: " Żeśmy to wszystko wytrzymali..." Taka jest prawdziwa historia słynnej kremówki, wręcz inna niż ta, którą próbował mi "wcisnąć" zachłanny poznaniak. 
Serdecznie wszystkich pozdrawiam.
                                                         P  a  p  k  i  n
             

piątek, 23 lutego 2018

            K  R  A  K  Ó  W

Przepraszam - dziś notki nie będzie, pilny wyjazd do Krakowa.Życzę udanego weekendu. Pozdrawiam.

                  P a p k i n


środa, 21 lutego 2018

Stąd jestem - czyli..."Czy byłeś kiedyś

w Rzeszowie...Kotku?

Wczoraj pisałem o "emigrantach" - ludziach porzucających miejski gwar i niedogodności życia z tym związane. I zgodzę się, że w znakomitej większości są to ludzie zamożni, posiadający wielkie fortuny nie wiadomo skąd (tu przemilczę pewne fakty), których stać na luksusowe rezydencje i "rozbijanie" się wykwintnymi limuzynami. W mieście im ciasno, bo nagle okazuje się, że "dorobili" się majątków, a mieszkanie w blokowisku już im nie odpowiada. Znam przypadki wykwintnych rezydencji w mieście własności romskiej, którzy wystawili swoje posiadłości na sprzedaż, bo im wieś zapachniała. Ale to osobny temat...Jest też druga strona medalu - uciążliwość życia miejskiego - zakazy, nakazy i innej maści utrudnienia, jak choćby ruch samochodowy, zatrute środowisko i nie chodzi o to, czym palimy w piecach. Kiedyś wszystko stało na węglu i smogu nie było. Kłamstwo i kłamstewka pseudo ekologów zwanych "terrorystami" oraz innej maści hipokrytów...Tak, czy siak, niech sobie emigrują, gdzie chcą jechać, nawet na Antypody. Mnie nikt nie zmusi do takiego "wysiłku." Jest mi tu dobrze, kocham to miasto, kocham swój kraj. Nawet, gdyby świat miał się zawalić, wolę być w tej ruinie niż w jakiejkolwiek obcej. Piękno przyrody można podziwiać już za rogatkami miasta. Trzeba tylko umieć dostrzec. Co do samego miasta, którego symbolem jest pomnik - osobliwy, a zarazem kontrowersyjny. I choć nadal jestem zwolennikiem jego rozbiórki, to mimo wszystko, miasto to jest moim  miastem rodzinnym. A oto wiersz z przed lat, który ktoś ułożył z tej okazji, a który nic nie stracił ze swojej aktualności...

"W Polsce południowej, po jej wschodniej stronie tam, gdzie Wisłok toczy swe brunatne tonie, niezbyt czyste, a w bukiet zapachów bogate - miasto stoi - siedemset letnią mające datę. Ledwo je poznasz, bowiem w samym środku grodu, tam, gdzie krzyżują się drogi z północy i wschodu, a po ich czarnych wstęgach przez dzień cały wali, ryczący potok smrodu, benzyny i stali. Pomnik stoi...z kształtu wielce osobliwy, lecz mieszkańców miasta chór głosów zgodliwy orzekł, że ten kształt obły, co się w górę wspina - ma metrów dwadzieścia, w środku jest szczelina. To nie kicz żaden, ani żadna lipa, lecz największa w świecie - betonowa cipa...."


W tym miejscu należałoby zaznaczyć, że rysunek, jaki mam w pamiętniku (tom VI, strona 66-67) nie nadaje się do opublikowania w miejscu publicznym. Można się tylko domyśleć, o jaki rysunek może chodzić. A w ogóle wiersz ten zapisany jest pod innym tytułem, a mianowicie - "Centralne Insygnium Perwersji Artystycznej" czyli (CIPA). Serdecznie pozdrawiam....

                                             P  a  p  k  i  n

 

     

wtorek, 20 lutego 2018

                    Chcą wyruszyć na...wieś...

Ku zdumieniu i zaskoczeniu psychologów, ludzie coraz częściej opuszczają duże miasta i przenoszą się do małych miasteczek, albo do wsi położonych "daleko od szosy." Psychologowie wymyślają dziwaczne łamańce, aby tłumaczyć dlaczego tak się dzieje, podczas gdy mechanizm jest zupełnie prosty - dokładnie taki sam, jaki powoduje masową emigrację zagraniczną, która od lat pustoszy nasz kraj z tym, że nie jest to pogoń za pracą i lepszymi zarobkami, bo mieszkańcy miast, którzy uciekają na wieś na ogół pracę mają i to dobrze płatną - są to najczęściej ludzie zamożni, politycy i innej maści okurwieńcy, złodzieje i kombinatorzy....Wsie i mała miasteczka przyciągają przede wszystkim liberalizm, czyli wolność...W takich miejscach można spokojnie pojechać do sklepu swoją bryką (i to jeszcze jaką?) lub do znajomych i nie martwić się, że jakiś palant założy nam blokadę na koło samochodu, albo inny przybiegnie z mandatem za brak opłaty parkingowej. Bo na wsi parkuje się wszędzie - nawet przy gnojowniku....Dzieciaki mogą spokojnie spędzać całe dnie na dworze, jeździć ile dusza zapragnie rowerami nie obawiając się kolizji z samochodem, przechodniami, lub agresywnymi chuliganami. Nie ma tu ścieżek rowerowych i jest super...! Można sobie spokojnie postrzelać z...wiatrówki, albo ciężkiego łuku nie obawiając się, że komuś zrobimy krzywdę lub, że przerażeni sąsiedzi wezwą policję. Możemy co dnia robić sobie pod domem grila, czyli tak po polsku mówiąc - rożen, czy ruszt. Albo nawet ognisko, bo głośna impreza nie skończy się wezwaniem stróżów prawa przez sąsiadów. Spacery z psem nie muszą ograniczać się do ściśle wytyczonych miejsc, przeciwnie - piesek, o ile nie jest agresywny, może do woli biegać sobie ile chce....Motocyklem, czy motorowerem, zwłaszcza w małych wsiach, można poruszać się bez krępującego kasku, bo policja niemal tam nie dociera - nie ma takiej potrzeby. Małe społeczności radzą sobie i to skutecznie z przestępczością we własnym zakresie. Natomiast pedofil lub sprzedawca narkotyków, który miałby samobójczą ochotę działać w małej wsi, zostanie natychmiast zlokalizowany i skutecznie wyeliminowany, mało tego - w takich miejscowościach ludzie nawet nie zamykają swoich domów (mam to również u siebie, choć mieszkam w mieście), czy też domów...Takich argumentów można przytaczać bez końca. Pęd do osiadania we wsiach pojawił się wraz z postępem cywilizacji, zwiększonym ruchem ulicznym, zatrutym powietrzem, w dobie Internetu i powszechnej telefonizacji....A swoją drogą - może to nie jest aż tak głupi pomysł?  Tylko, czy każdego na to stać...?

Dużo uśmiechu życzę - pozdrawiam...

                                                            P  a  p  k  i  n

poniedziałek, 19 lutego 2018

                               B  r  a  w  o...

Początek dzisiejszego wstępu niech sprawi, że to właśnie dzisiejszy dzień jest dniem dla mnie szczęśliwym. Przez ostatnie tygodnie w koło powtarzałem wiersz, którego autorstwa nie znam, ale odzwierciedlał on mój stan psychiczny. Na szczęście mam to już za sobą... 
    "Więc mniejsza o to w jakiej spoczniesz urnie,
     gdzie, kiedy, w jakim sensie i obliczu,
     bo grób Twój jeszcze otworzą powtórnie
     inaczej głosić będą Twe zasługi...
     I łez wylanych będą dziś się wstydzić,
     a lać ich będą łzy potęgi drugiej
     Ci, co człowiekiem nie mogli Cię widzieć..."
Zbyt ostre, a nawet nie pasujące, ale... Zawsze czułem się wolnym człowiekiem - zawsze, w każdej sytuacji, nawet w ostatnim czasie, gdy "bolałem" nad swoim losem, gdy nocami  ktoś walił w ścianę lub podłogę (mój sufit), gdy psy szczekały, a inny ktoś upajał się seksem krzycząc w wniebogłosy... Toteż dziś z lekkim uśmiechem drwię wspominając tych, którzy próbowali wymusić na mnie "posłuszeństwo" - tylko nie wiem dlaczego i za jaką cenę...? Wspominam mimo wszystko  z szacunkiem dla nich, nawet oddaję im cześć, bo mimo wszystko
Oni czegoś mnie nauczyli - cierpliwości, która musiała wybuchnąć w którejś chwili... "Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem" - 
To moje motto z przed wielu lat, które przyświecało mi w innych sytuacjach. "Człowiek, albo jest wolnym, albo nie istnieje" - powiedzonko, które wzbudzało wściekłość moich "wrogów" i to nie z racji samych słów, lecz co gorsze - wynikających z mojej przewagi nad "prześladowcami." Przyznaję - byłem przy tym cwaniakiem, ale co innego mi pozostawało? To było wymuszanie na mojej osobie. "Bo nie jest dobre lub złe, wszystko zależy od naszych uczynków i....zrozumienia lub jego braku." "Masz rozum - decyduj za siebie" - więc zdecydowałem! I tyle, bo cóż można dodać więcej? Nie będę już "płakał," żalił się, czy też denerwował zaciskając pięści - już nie jestem "tragicznym" człowiekiem... Spokój i cisza - przespałem noc i czuję się wypoczęty. Z tej okazji pójdę na piwo - należy mi się za tą pracę, którą wkładam w nowe "gniazdko." Nawet odrobina słońca przebiła się przez chmury, a to dobry znak. A  l  l  e  l  u  j  a...!
Pozdrawiam.
                                                    P  a  p  k  i  n

piątek, 16 lutego 2018

                       Nareszcie weekend - czyli...


                     pożal się Boże moi sąsiedzi...

Chciałby zaraz na początku życzyć wszystkim udanego i wspaniałego weekendu, bez względu na mój nastrój... Moi sąsiedzi zapewne nie wiedzą, że po dwudziestej drugiej niegrzecznie jest hałasować, a nawet krzyczeć, tłuc się itp. A już wyjątkowo niegrzecznie jest balansować tuż nad moim łóżkiem, gdzie leżę i próbuję bądź to zasnąć, bądź usiłuję zebrać myśli. Sąsiedzi mają zapewne manię odwracania kota ogonem, bo dzień, to noc (przypadek złośliwości?), a noc jest u nich dniem. Wtedy, gdy usiłuję nadać sensu upływającej dobie, za ścianą i nad sufitem rozpoczyna się "balanga." Moi sąsiedzi nie znają pojęcia, jakim jest cisza nocna - jak nie "wiertarka," to "młotek" i to nawet dosłownie, a później zabierają się za przygotowanie schabowych na jutrzejszy obiad. Oni chyba tylko schabowe jedzą...Nie obchodzi mnie, czym żywią się sąsiedzi, ale po wyjściu na klatkę schodową wiem, jakie jest danie dnia. Wychodzę i od razu odurza mnie swąd morszczuka. Nie lubię także widzieć plam pochodzących z psich otworów. Mieszkam vis a vis właścicieli dwóch psów, powyżej jest kolejne dwa. Psy te są chore emocjonalnie, wybiegają pod drzwi i nie tylko bez przerwy szczekają na każdego, kto 
przechodzi, jak również, czy mają taką potrzebę, czy nie. A ja tracę resztki sił na wstrzymanie swoich emocji. Zdarza się, że mijam mokre ścieżki... (Nie) znoszę dzieci z piętra powyżej - złośliwe to i niczego nie nauczone (wychowanie bezstresowe). Matka ich jest podobnego typu więc co się dziwić? Irytuje mnie już sama myśl, że One tam są... Kilkanaście razy dziennie dzwoni mój domofon wytrącając mnie z rytmu życia. A to ulotki, które po chwili zaśmiecają klatkę schodową, roznosiciele jaj, ziemniaków - wszystko świeże - mógłby pan otworzyć? NIE!!! Spadajcie do cholery...!! Słyszę jak sąsiadka na górze przesuwa się w wannie, kiedy ja akurat myję zęby. Przychodzi mi wtedy na myśl film: "Uwolnić orkę." Słyszę głośne rozmowy i krzyki osób z za ściany mieszkających obok.... Staram się nie zbliżać do rur, wywietrznika w kuchni, w łazience, a także nie przytulam się do ściany (mam spanie przy niej) - to najlepszy nośnik dialogów - ZGROZA!!! Z kolei nie prowadzę rozmów w łazience - wszystko słychać...Klatka schodowa: brama - lepiej nie mówić. Odrapane ściany, a dopiero co był remont... Smród unoszącego się odoru po papierosach, jakby nikt nie mógł poczekać aż wyjdzie przed blok..? Sąsiad z za ściany letnia porą "kadzi" mnie papierosami z balkonu sąsiadującego z moim. Cały smród, nie wiem dlaczego leci w moja stronę...? Ale podobno innym jak widać wszystko gra... a najgorsza jest ta obojętność lub znieczulica sąsiadów z parteru - nic nie widzą, nic nie słyszą, mieszkanie jest ich krwawicą, nic więcej... Zdarzało się nawet (kiedyś) nadepnąć na zużyte środki higieniczno-antykoncepcyjne - FEEE! Blokowa codzienność, Mieszkam w pudełku, mój sufit jest ich podłogą, a ściana kurtyną. Każdy z tego bloku mógłby podpisać się jako autor mojego lamentu....Ale już nie długo - postanowiłem, że się wyprowadzam. Właśnie jestem na etapie urządzania swojego (nowego) gniazdka. Tu cisza, spokój i tylko trzy starsze panie po sąsiedzku i...dwa koty?? Czyżbym wpadł
z deszczu pod rynnę? Nie, nie - są tylko dokarmiane więc nic mi nie grozi chyba, ze wdepnę w kocie łajno... Raz jeszcze wspaniałego weekendu życzę, mam nadzieję, że już...wiosennego (oby) i do następnego.... Pozdrawiam.

                                                                      P  a  p  k  i  n


Bruna Viola - Webclipe Melodias do Sertão

środa, 14 lutego 2018


         I tak się wędrowało - czyli...Las i połoniny...

Ktoś kiedyś powiedział (pewnie ja sam?), że tylko łajbą po morzu można się bujać na falach. I zapewne miałby rację gdyby nie fakt, że na lądzie, daleko od morza też można falować pośród bujnych traw, które układają się na wietrze w takt morskiej fali. Można o tym pisać wiersze, czuć swobodę, wolność, upajać się słońcem, albo nawet deszczem. Nie ważne na jaką trafimy pogodę - wszystko tu odmienne, w zależności od pory dnia i roku. Zimą, to lodowa pustynia zawiana śniegiem i tylko "człapy" chronią nasze kroki przed zapadnięciem się w zaspie. Urok letniej "fali" jest przedni, gdy na połoninie wiatr wieje, czasem tak porywisty, że dech zapiera, a trawy wokół falują i szumią, jakbyś był w lesie. Czasem spokój taki, że słyszysz bicie serca i czujesz ukrop lejący się z pod błękitnego, bezchmurnego nieba.... Morze traw rozstępuje się jak przepaść,, kiedy idziesz pośród łąk i każdej chwili, która oddala człowieka od miejsca, które w swym spokoju przypomina pokój w cichym domu...Coś kłuje w sercu, coś "błyska" w głowie - jakaś myśl, a może jej brak? Czuję się jak "emigrant" wędrujący po połoninie - turysta wędrowiec, który znalazł się nagle we wspaniałym świecie przyrody. Gdy patrzę "kątem" oka, szukam podobieństw, wyłapuję w tej ciszy całą swoją energię pokonując amplitudę wzniesień - jestem sam na sam z całym bagażem wolności, ładu i spokoju. Niemal płaczę z zachwytu, gdy na chwilę przystanę i sięgam spojrzeniem na cały otaczający mnie świat...
Czasem znużony ruszam dalej pokonując kolejny odcinek do zamierzonego celu. Można usiąść - wszędzie na każdym kroku jest wygodna, miękka, choć szorstka, czasem ostra trawa...aby tylko nie usiąść na wygrzewającej się na południowym stoku żmii, która zapewne i tak czmychnie przed naszym krokiem. Oby, choć zdarza się trafić na ich kłębowisko - wtedy tylko "nogi w zapas..." Ale wcześniej, czy później jakiś głos wewnętrzny nakaże iść dalej, a tu niespodzianka - ślad niedźwiedzia (dobrze, że nie on sam), lisa, wilka, zdarzy się żbik, lecz to płochliwe zwierzę - mało widoczne...
Można się zastanowić, czy to nie jakiś sen w tym spokoju i ciszy, gdzie nikt myśli Twoich nie słyszy - nawet Ty sam..? Sam jak palec w olbrzymiej przestrzeni, nad którą wieje wiatr, świeci słońce, pada deszcz, albo śnieg. Daleko od szlaków, od ludzi i ich kolorowych "sznurów" podążających hałaśliwie po udeptanych ścieżkach. Uciec jak najdalej od cywilizacji, bo tylko tu, w takich warunkach masz gwarancję wypoczynku i czucia się wolnym.
Obcujesz z samym sobą i z przyrodą. A gdy zmęczenie Cię znuży i noc zastanie pośród tych traw - rozbij namiot i spij spokojnie - tutaj jesteś na prawdę bezpieczny i nic Ci nie grozi - bo bać się należy wyłącznie człowieka...Możesz obserwować ogromny księżyc wędrujący po niebie - wielki i inny niż gdziekolwiek i...tysiące gwiazd migających - niczym nie zakłócony koncert, którego Ty jeden jesteś widzem. Wyobraź sobie tę symfonię dźwięczącej ciszy i ani jednego szmeru...A nad ranem, gdy księżyc zblednie, masz niepowtarzalną okazję powitać wstające słońce. Piękny poranek i strugi światła na wschodzie - niezapomniany widok nastającego dnia. Możesz "umyć" się w porannej rosie, pochodzić boso. A kiedy słońce zliże ostatnie krople rosy, możesz zwijać tobołek i ruszyć w dalszą drogę. Rześki, wypoczęty stawiać kolejne wyzwanie i zmierzyć się z naturą...Być tu, to jakby śnić - wędrować po zielonym morzu falujących traw, wędrować po kamienistych, dzikich ścieżkach w zupełnej ciszy. Odludzie, które daje szansę do przemyśleń, w tym do przemyślenia własnego życia. A gdy kolejna noc nastanie, usiąść pod drzewem, pod rozgwieżdżonym niebem, w towarzystwie ciszy, pohukiwaniu puszczyka - oddać się błogiemu snu. To sen dziejący się w rzeczywistości. I tak można usypiać w namiocie pod drzewem w poczuciu szczęśliwości.
Gdzieś w pobliżu odezwał się nocny ptak, coś zaszeleściło w krzakach - nadzwyczajne miejsce do rozmyślań, by po chwili oddać się w błogie objęcia nocy. Myślę, że właśnie w takich warunkach powstają najlepsze opowieści z...podróży... I tak wędruję od najmłodszych lat. Zawsze mnie gnało przed siebie - nigdy w wstecz.W młodości wykorzystywałem każdą nadarzającą się okazję, aby wyjść w plener. Ciągle mnie ciekawiło, co jest na styku nieba i ziemi i dalej poza horyzontem...? A potem już wiedziałem, że świat jest piękny i że warto - warto jest być sam w tym otoczeniu - daleko poza zasięgiem ludzkiego wzroku. I chyba "oszalałem" na tym punkcie, bo gna mnie nadal, przez wszystkie lata, aż po dziś. Czasem tak myślę, ze trudno będzie mi odejść, ale tam gdzie pójdę (mam nadzieję), też dużo jest do zwiedzania, to nowość, którą zapewne poznam. A zatem - wszystko jeszcze przede mną...
Tych kilka refleksji dedykuję tym, którzy już niebawem sami powędrują po szlakach, bo to wiosna niebawem nadejdzie, a potem lato...i tak nam się ten świat kręci...
Serdecznie pozdrawiam życząc miłego dnia. 

                                         P  a  p  k  i  n
     

poniedziałek, 12 lutego 2018

Akcent - Rodzinny dom - Official Video

       Kilka luźnych refleksji - czyli to już było...(3)

Nie trzeba daleko szukać - wystarczy cofnąć się do notek poniżej z dnia: 19-20 grudnia ub roku oraz z dnia 8 stycznia br, a tam coś z przed lat (to dla tych, którzy dopiero teraz zapoznają się z historią tu zapisaną). O Podpromiu i wędrówce w śniegu z latarką w ręku i garnuszkiem zawieszonym do spodni na sznurku. "U Feldów za stodołą" - klimat tamtego czasu, to właśnie kozie mleko, kilka sekwencji oddającej atmosferę tego domu, ciemną izbę i palące się kaganki, a pod sufitem zawieszona mała żarówka. Wspomniałem o Stasiu Nitce i jego krypie (promie), o Drabiniance - wsi położonej po prawej stronie Wisłoka, jak również samego gospodarza... "Stary Serwa mruczał pod nosem, bo mu nasza ferajna absolutnie przeszkadzała..." O całym otoczeniu, o kolegach, sąsiadach, których już nie ma. Nie wspomniałem o "głupim" Maniusiu...Mógł mieć wtedy około 40 lat i rzeczywiście miał jakiś uraz psychiczny, maszerując po ulicach miasta i na pochodach 1-majowych. Nazywał się Marian Drabek i mieszkał z matką w drewnianym domku w kolorze zielonym przy dzisiejszej ulicy Mochnackiego..."Historia jest bigosem" - ciężko strawną zbieraniną wydarzeń, nie tylko z tamtych lat, bo gdyby tak spisać je dokładnie, chyba nie starczyło by życia. Dzisiaj trudno doszukać się we mnie tego kogoś z przed lat. Wtedy stado "bawołów" jak na sawannie nie beczało tak radośnie na widok wody, jak umiała beczeć głośnym śmiechem cała nasza paczka, bo w tym "królestwie" słońce nigdy nie zachodziło...Została nas garstka - zapewne. I tak, jak kiedyś napiszę (2010 rok), a dotyczyło niemal wszystkiego, łącznie z martwą naturą, bo kiedyś tak stać się musiało...
                         "Zostanie książka już nie doczytana
                         z zakładką, która w jej kartki się wplata,
                         korespondencja także nie wysłana,
                         a w szklance wystygła kawa lub herbata...
                              Może rachunki jeszcze nie wysłane,
                              modlitwa...która do Nieba się wzniosła,
                              wszystko zostało niedokończone,
                              bo nagle ciągłość - nić życia straciła..." 

Wspomnienia wychodzą ze swoich kryjówek, bo kto by pomyślał, że to już tyle lat...? Gdzie się wszystko podziało, gdzie uciekło, gdzie inni odeszli uchodząc gdzieś w dal...? Może życzył bym sobie, aby po mnie też nic nie pozostało. Rozwiać z wiatrem moje prochy na cztery strony świata. Może tylko pamięć, może ktoś mnie wspomni, bo niczego nie chcę więcej i na nic nie liczę..."Księga życia," jak powie ktoś mądry, a w niej wiersz, który już publikowałem: 
                       "Na mój pogrzeb nie przyjdzie nikt,
                        pochowają mnie w samotności,
                        pozostanie tylko kwit - 
                        ten z pochówku, bez czułości...."
Rozczuliłem się, a tak być nie miało. Człowiek popada w nostalgię "przeglądając" poszczególne fragmenty życia. Są radosne, ale także smutne i nie można wstydzić się uczucia...
                        "Dom się wyłonił zza zakrętu drogi,
                        gdy szedłem z ferajną z nad rzeki,
                        szarość kamieni, brudu i kurzu - 
                        widok drewnianych domów..." 
A potem był monolog (w duchu) i słowa nie pisane, zdziwienie, nie zrozumienie, bo dziecko nie mogło tego zrozumieć - było nawet zwątpienie... 
"A jeszcze potem widziałem tego, co wchodził do domu obdarty - 
słowem nieprzychylnym oraz poniżeniem i tylko pchły po nim skakały...Ujrzałem przez szybę zarośniętą w mrozie postać starego człowieka, przycupnął w progu domu Sebastianów, zapewne chciał się ogrzać...? Tu pierwszy śnieg i zawieja taka, a On zmarznięty na mrozie, wierny do teraz żyjącemu ciału, myślami go "ogrzewam..."
Potem już wiedziałem o kogo chodziło, choć z żalu do dziś miewam mokre oczy...A na Podpromiu fajnie było i ten ogród Szeligi uroczy...
Znalazłem zdjęcie podobne do tamtego domu, niemal identyczne, obrazujący klimat werandy pana Profesora. Tam na przedzie była studnia i drewniane schody prowadzące do zaczarowanego świata.
"Dom z krużgankiem od podwórka, sznury kwiatów pod sufitem, schody w dół i...nic nie ruszy tego piękna - nawet krzykiem..."Zasłonięty, niedostępny, tajemniczy dla wybranych - owoc zakazany naszych marzeń..." Pan profesor, imć Tadeusz, co o lasce zawsze chodził, wybudował ogród piękny, w rzece Wisłok (w czarnej toni), bo podobno tedy kiedyś płyną Wisłok pod tym domem....Teraz jednak dzięki pracy, można odpoczywać łatwiej..." 
"Rodzinny dom po nocach mi się śni..." - tak brzmią słowa piosenki, które oddają jego atmosferę...Często wracam pamięcią do rodzinnego domu, którego już nie ma, nie ma także większości ludzi go zamieszkujących. Mam nadzieję, że nie zapomnę, bo to historia, jakich wiele...Wspominam tą starą kamienicę zwaną "Serwówką," a kojarzącą się od nazwiska jej właściciela - pana Stanisława Serwy (+1969). Szary jej tynk, często odrapany w ostatnich latach, przed wyburzeniem mocno podupadła. Wybudowana przez ojca pana Stanisława w roku 1874. Tam tętniło życie, tam spędziłem piękne dzieciństwo, którego historię zamieściłem w "Historii Rodziny."  Mieliśmy biednych, ale wspaniałych rodziców i piękne dzieciństwo, wspaniałych sąsiadów i nauczycieli...Nie ma już tamtego świata i jego klimatu - wspomnienia jedynie pozostały...

                                                             P  a  p  k  i  n
      

sobota, 10 lutego 2018

       Kilka luźnych refleksji - czyli to już było...(2)

Zdaję sobie sprawę, że wielu ludziom wspomnienia, o których piszę, do gustu nie przypadną. Sam wiem, że być może powtarzam segmenty swoich przeżyć, ale osobiście lubię powracać do tamtych lat. Spotykam jednak ludzi, którzy także wracają do lat dziecięcych, młodzieńczych i dobrze im z tym jest. Taki niewinny wierszyk, jak ten obrazuje to co się wyprawiało, te "wypady" do pobliskich ogrodów i zajadanie się owocami....
                        "Czego mi dzisiaj potrzeba...?
                         Tej czerwonej wisienki z drzewa,
                         kwaśno-słodkiej minki
                         i tej cieknącej ślinki...
            (Wisi tak wysoko, by jej sięgnąć trzeba skoku).
                        Lecz jak cię sięgnąć wisienko,
                            (bo nie dostanę ręką),
                        a smak jest taki wielki,
                        na te czerwone wisienki..."
Siedziało się w ogrodach, na drzewach wisząc jak małpy...a owoców było w bród...W ogrodzie pana Szeligi, który laską nas przepędzał było najwspanialej...Siedziałem też za domem z przyszywaną ciotką, która siedząc w słońcu dziergała guziki szyjąc nową koszulę dla męskiego klienta...A przy okazji było takie "Na pohybel tym, co o mnie wypowiadają takie trele..." Tak więc ten anons powyżej prawdę głosi, "bo gdy się Wam zbyt mocno nudzi, zwiążcie gębę na kokardkę..." To moja odpowiedź na ciągłe na mnie donoszenie. Odnośnik do tych, którzy już wtedy mnie obmawiając, przyklejali łatkę." A nieco później... "Co się stało z moją klasą..?" Wypowiadał się także nawet sam bard - Jacek Kaczmarski, nawiązując do zadanego pytania. Ja pytałem także znacznie wcześniej - czyli chłopcy i dziewczyny z mojej klasy. A klasa ta była wyjątkowa - nie dlatego, abyśmy czymkolwiek się wyróżniali od innych...Wyjątkowa była również, ponieważ ja sam "wyjątkowym" byłem..(?) Tak, tak, jest w tym troszkę przesady, ponieważ mówiąc o sobie (a to jest wielce trudne), zapewne bylem podobny do innych pod względem rezolutności. Ale jest coś, co rzeczywiście wyróżniało moją klasę. Zebrała się w niej śmietanka osób, która kiedyś i to dosłownie różniła się pomysłowością, uduchowieniem, itp... W którymś momencie straciłem kontakt z koleżankami i kolegami (wcześniej już pisałem, co było tego przyczyną), z moją klasą w ogóle. Moje losy związane zostały z obcym mi środowiskiem...A kiedy po latach przez przypadek we Wrocławiu (1984 r.) spotkałem jednego z dawnych kolegów dowiedziałem się, że kilkoro z tej "paczki" nie ma na tym świecie. Tutaj też wspominam naszą wychowawczynię - Marię Potępową (stąd jak wspomniałem w poprzedniej notce, zbieżność nazwisk) - kobietę troskliwą, jak nikt inny, o wielkim sercu, która miała ogromny wpływ na moją i chyba nas wszystkich psychikę. Takich autorytetów dziś nie ma...A jeszcze później byli także inni nauczyciele, choćby państwo Szwarcowie, do których wieczorami dobierałem się do ich pomidorów w ogródku...Gdzie Wy wszyscy jesteście, którzy mieliście tak ogromny wpływ na moją psychikę..? Żegnaj moja klaso. Dziś odwiedzam grób jednego z moich kolegów - Wieśka Dolińskiego na cmentarzu wilkowyjskim...
"Dziewczyny i chłopcy, gdzie teraz jesteście,
ilu z Was na miejscu, ilu w wielkim świecie...?
Ilu z Was "poległo" - otoczeni ciszą -
nastawiam słuch, ale Was nie słyszę.
Czy patrzycie z góry obejmując ramieniem,
czy chronicie nas z Nieba myśląc - 
stare dzieje...?
Ja sam rozpisuję wszystkie nasze sprawy,
uspokajam sumienie...
Chcę wrócić do Mamy, której nie ma z nami - 
odeszła do Boga,
brakuje mi jej, choć była czasem sroga...
Wszystkie nasze sprawy chowam w swej pamięci,
niech żyją we wspomnieniach - 
wszystkim - ku pamięci..." 
  

czwartek, 8 lutego 2018

       Kilka luźnych refleksji - czyli to już było...(1)

Jakiś czas temu pisałem, ze od czasu do czasu można sobie pozwolić na mała powtórkę, tak dla przypomnienia. Wspomnieć to i owo, co z pamięci umykło lub dokładniej przyjrzeć się pewnym sprawom. Kilka luźnych myśli, które wracają jak bumerang zwłaszcza, gdy jest się w miejscu lub w pobliżu takiego miejsca, a które związane jest z opisywaną historią. Będę je przedstawiał w kolejnych notkach, aż do zakończenia cyklu. Może dla wielu wyda się to banalne, dla mnie ma znaczenie strategiczne...Jak mawiał kiedyś sołtys Kierdziołek zastanawiając się nad monologiem, padało na wstępie pierwsze zdanie, na które cała gawiedź czekała - "Cie choroba...!" Właśnie...Swego czasu wiele miejsca poświęciłem czasom mojego dzieciństwa czyli "Serwówce." Tu można pisać, pisać i jeszcze wiele do "odkrycia" pozostanie. Tak było ze studnią, której poświęciłem wiele zastępując tę prawdziwą - taka z "innej bajki." Stało się to dlatego, że dopiero nie tak dawno z całego bałaganu, w którym żyję, udało mi się (wreszcie) odgrzebać to właściwe i...prawdziwe. I oto jest - stara, poczciwa nasza.
                                            U...Studni... 
(wierszyk napisany pod wpływem nie możności odszukania właściwego zdjęcia prawdziwej studni serwowskiej)...
                                To nie studnia serwowska -
                                   nie, nie zapomniałem,
                                   tamta była "wzniosła"
                                    okryta "turbanem."
                        Kołowrót wielki, ciężki, odlewany
                                   na drewnianej szpuli,
                                   łańcuch zardzewiały.
                               Ile studzien w Rzeszowie,
                               po ulicach się pląta...(?)
                                Ta na Rynku i dalej,
                            w Bernardyńskich katach...?
                                      A ile zaginęło
                               i poszło w niepamięć - 
                               nie ma tamtego miasta,
                               już nie będzie wcale....
Z "Serwówką" związane są różne, a zarazem dziwne historie. W tamtych latach człowiek taki jak ja (także wszystkie urwisy z okolicy), nie zdawali sobie sprawy z powagi zdarzeń. Wiele z nich umkło na zawsze z pamięci lub nie zostało dostrzeżonych. Ale te, które "ocalały," są dziś tematem rozważań - inspirują do wspomnień. Choćby rozmowa z panem Gwazdaczem - naszym sąsiadem z sąsiedniej posesji, szewcem z zawodu, raczącym się piwem, a gdy słonko mocniej przygrzało jego skroń - rozmowa była urocza z jego uśmiechem na twarzy, robiący dobrą minę do "złej gry." I ciągle nie wiem, nawet do dziś, dlaczego kojarzył mi się ze
Szwejkiem - tym od "Dobrego wojaka...?" Ale cóż - bywają takie "przesilenia," a w tamtych czasach każda podobna rozmowa i nie tylko, kojarzyła się ze śmiechem i...ucieczką z wrzaskiem, gdzie pieprz rośnie...
                             Pogubiły się moje ścieżki,
                      pobłądziły pośród życia gęstwiny,
                    próżno zebrać je wszystkie do reszty
                       i uchronić od "zgubnej ruiny..."
Był potem taki czas, gdy wpadłem w psychiczny dołek, nie mogąc się wdrapać na wyżynę i tkwiłem jak kolek w nędznej otchłani...
Czułem się pustym i bezwartościowym. Mijał czas, a ja nadal w poczuciu jakiejś klęski, "siedziałem," jak w obcym miejscu, cały czas nie osiągając niczego, nie zrobiłem niczego wartościowego, nie mogąc niczym się pochwalić, czy być z czegoś dumnym. Natomiast porażki lgnęły do mnie niczym pszczoły do plastra miodu. Czułem się jakbym zastawił na nie jakąś specjalną przynętę lub wydzielał feromony, które je przyciągały. By zliczyć wszystkie moje niepowodzenia i klęski, zabrakło by palców u rąk i nóg. Później będzie tak samo lub podobnie, jak po latach się okaże i nie będzie zapowiadało lepszych zmian, no - może troszeczkę...(?) Opuszczałem dom, rodzinę i całe otoczenie na wiele lat (rzecz nie do opisania)...Tak było...
Idę tam, gdzie idę,
nie idę, gdzie nie idę...
                                  Idę tam, gdzie lubię,
                                  nie idę tam, gdzie nie lubię...
                      Tam, gdzie horyzont
                      i wielka niewiadoma - 
                      idę przed siebie,
                      o nic nie pytam,
                      a myśli moje w..Niebie.
                                                   Nie lubię, ale idę,
                                                   na wprost przed siebie...
Zaplątały się te słowa pasujące na każdy czas, ten miniony i ten obecny - wspólny mianownik zdarzeń...Wspomnienia, wspomnienia... Kiedyś na Podpromiu (to nazwa ulicy), chodziła starsza pani - "Sercem Maryni" zwana. To historia, która wyjaśniona została wiele lat później, kiedy Ci, którzy mogliby coś wyjaśnić, choć jak widać, nie znali Jej historii już nie żyją, mnie się udało dzięki...Internetowi i to przez przypadek wyjaśnić zagadkę mojego dzieciństwa..."Serce Maryni," czyli Maria Potępa...tak się bowiem nazywała. A przy okazji zauważyłem dziwną zbieżność nazwisk podobnych do siebie, o czym będzie w dalszej części..."Serce Maryni" była nieodzownym widokiem 

miejsca, w którym mieszkaliśmy. Przez lata zadawałem sobie pytanie, kim była i kto to w ogóle był. Nikt z naszych starszych nie potrafił wtedy nam tego wyjaśnić - zapewne ich wiedza była taka sama, jak nasza. A "Serce Maryni" rzucało się w oczy. Określenie to znane mi jest od dziecka, jednak nigdy nie spotkałem drugiej osoby, która by używała takiej nazwy (poza rzecz jasna tymi z mojej rodziny). "Wyglądać, jak Serce Maryni," czy też "ubrać się, jak Serce Maryni," znaczyło mniej więcej tyle, co założenie na siebie wszystkie, najbardziej strojne ubrania i wyglądać przy tym dziwacznie i śmiesznie.Oczywiście, kojarzyłem to określenie z osobą chodzącą na  Podwisłocze, nie mniej byłem zbyt mało ogarnięty, aby do końca zrozumieć. Teraz wiem, że historia ta dotyczyła żyjącej wówczas i widywanej na ulicach miasta starszej kobiety, zwanej przez nas "Sercem Maryni," a która słynęła z wyjątkowo krzykliwych i założonych bez ładu i składu strojów. Jak się potem okazało, była to pani Maria Potępa pochodząca z Czudca...W każdym mieście można spotkać odmieńców, ludzi wzbudzających zainteresowanie swoim zachowaniem, ubiorem, swoją innością, prowokujący czasem złośliwe docinki i szykany. Do przysłowia przeszła osoba (na zdjęciu Edwarda Janusza). Była bardzo popularna ze względu na barwność i oryginalność strojów. Nosiła kapelusze przystrajane kwiatami i wstążkami, suknie w krzycząco jaskrawych barwach i próżnej wielkości i urody torebki. Była bardzo niskiego wzrostu, a jej słabostką była mania wielkości. Twierdziła, że jest spokrewniona z dworami rumuńskimi i angielskimi. Nie była złośliwa, ale bardzo ambitna, uprzejma, skromna, nigdy nie była nachalna. O jej cechach można wyczytać w archiwach. Najczęściej można ją było zobaczyć na Placu targowym oraz na Podpromiu, gdzie pomiędzy ostatnim domem (Feldów), a krypą pana Stanisława Nitki zbierała kwiaty...Mieszkała w Domu Opieki im. Spytka Ligęzy. Zmarła w Przemyślu w wieku 80 lat. Cieszy mnie to, że po latach udało mi się dotrzeć do informacji o osobie, która była nieodzownym atrybutem naszego życia na Serwówce...(cdn)
           

poniedziałek, 5 lutego 2018

                        Skazany na...pop....lenie...

Lat temu...wiele, w czasie nasiadówki przy kuflu piwa, rozmawiałem na temat zgredów, czyli ludzi w sile wieku, którym często puszczają nerwy i psioczą na wszystko wokół. To było kiedyś, a wysuwane wówczas argumenty, w żaden sposób nie trafiały do świadomości rozmówców. Cóż...(?) Kto wtedy mógł przypuszczać, że i my sięgniemy wieku i problem omawiany przy piwie, stanie się problemem nas teraz. Przewrotność...?  Bo tak dzieje się właśnie. To teraz z potulnych i uległych wobec życia ludzi wychodzi ta żółć, przelewa się z nadmiaru nagromadzonego potencjału, braku cierpliwości w wielu przypadkach, może też braku zrozumienia itp... Ludzi okrzykniętych "starą datą" tak, jakby ta nowa data (teraźniejsza) była lepsza. Wstrzymywałem się wielokrotnie, ale dziś dam upust swojej frustracji. Komu to przeszkadza i slowa dziś zawarte - niech nie czyta. Trudno...! Kiedyś nastąpić to musiało i zapewne jest nie ostatnie. Ale cóż - takie życie.... Przepraszam za wulgarne słowo w tytule i w tekście, za te wcześniejsze również. Ale przepraszam też za to, że się... urodziłem - (gdyby nie to, nie byłoby tych słów) i...przeżyłem tyle lat... Przepraszam wszystkich za wszystko, za całe moje życie...Gdybym był inny...Gdybym był wyższy, jak tyka od fasoli, albo grubszy - postawnej postury, miał kręcone włosy układające się w loki (hoho - kobiety uganiały by się za mną)... Gdybym nie bluźnił, nie chodził wcześniej na wagary...Gdybym był ideałem, jakim wielu chciałoby mnie widzieć, był grzeczny i...posłuszny, układny, miły dla wszystkich, nawet dla tych, którzy są dla mnie nie mili...Gdybym nie pyskował, był potulny i jak piesek kulił "ogon," robił wszystko, co kazano mi robić (czyt. wymuszano na mnie), gdybym był pantoflarzem, a może niewolnikiem także, jak mnie próbowano porównać do...murzyna, a nawet do...Hitlera - tak, tak, święta prawda... Gdybym był takim, jakim według niektórych być powinienem... Czy byłbym wtedy szczęśliwym...? Prawdopodobnie w najbliższym czasie zahaczę o temat uzupełniający ten dzisiejszy i wyjaśniający nieco zawartą tematykę - wtedy proszę wrócić do dzisiejszej notki. Gdybym był... (?) Otóż nie...! Papkin z góry od zawsze skazany był na ostre po...lenie, na schizy i paranoje, dziwne lęki, na ataki złości, depresji i...euforii. Na nieumiejętność docenienia tego, co ma na bezsenność (?) na niezdecydowanie, na żałosny brak konsekwencji w działaniu, na bezsensowne szukanie jakiegoś sensu, na wieczne problemy.... Skazany na siebie, bo sam jest swoim największym problemem... Gdybym był inny...Gdybym nie był takim po...lonym, pewnie byłoby inaczej...Gdybym mniej myślał o tym wszystkim, też byłoby inaczej... Gdybym się nie urodził lat temu...(ile?) Tak...! Wszystko byłoby inne...Gdybym będąc w wojsku był "mądrzejszy," ominęły by mnie kary za...patriotyzm i nie był wynagrodzony pracą w...oficerskim "burdelu." Nikt nie musiał by mnie w niczym upominać, ganić za to i tamto, nie byłoby potrzeby mówienia o mnie, poprawiania moich błędów, bo jak widać - Ci inni są prawdziwymi ideałami...Nie wyzywano by mnie od najgorszych słów, plugawych, rażących i poniżających mnie...Myślę, że wystarczy na dzisiaj. Tyle rzeczy powinno pozostawić się bez komentarza, bo komentarz jest tu zbędny... Bo tyle rzeczy na komentarz nie zasługuje - bo nic w życiu nie układa się jak powinno, jak widać z tej wyliczanki. Tylko ja jestem skazany na po...lenie. Dlaczego uważam, ze jestem problemem dla samego siebie, że błędem było moje urodzenie....? W tym miejscu sprawił bym smutek mojej Mamie. To Ona mnie urodziła, ale inni lat temu, ileś znacznie później, wystawią mi taką, a nie inną "cenzurkę." Bo ja wiem tylko to, że każdy człowiek coś wnosi, każdy jeden jest niepowtarzalny. Gdybym był inny, nie byłbym sobą, nie byłoby mnie w ogóle...Wiem, ze to co napisałem powyżej jest głupie, ale moje rozważania dotykają także spraw głupich, niezrozumiałych, przeciętnych i tych całkiem mądrych. Są wynikiem tego, jak mnie postrzegają własnie inni i...osadzają. Czy mają prawo - nie dostrzegając siebie, swoich błędów, porażek, a co za tym idzie - nie potrafią się do nich przyznać...I to zapewne jest najgorsze. Brak motywacji i sposobu na życie, nieporadność w codziennych obowiązkach...Łatwiej jest więc pod płaszczykiem swojej słabości krytykować innych. To proste i...
No właśnie...
Miłego poniedziałku życzę i...pozdrawiam.

                                                       P  a  p  k  i  n
      

piątek, 2 lutego 2018

Ponoć lepiej się nie odzywać ( w dzieciństwie zawsze mi powtarzano - "ustąp głupiemu") i wydawać się głupim niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości.Co mi tam...mam niepowtarzalne prawo do wyrażania swoich poglądów i takie samo prawo przyznaję wszem i wobec. Prawo do bycia omylnym, śmiesznym, dobrym czy złym, wesołym, smutnym, gadatliwym, czy zwyczajnie gburowatym. Prawo do bycia sobą na przekór ramkom, w jakie inni chcieliby mnie włożyć. Wszyscy ulegamy w mniejszy czy większy sposób szablonowości. Czytamy książki (knigi), chodzimy do kina (to już przesada - nie byłem w kinie od kilku lat), jemy z podobnych talerzyków, pijemy z kubeczków z uszkiem lub nie, bo dla tych przedmiotów nadszedł właśnie czas (ja piję z kubka z nadrukiem kwiatków). Ale nie dajmy się zwieść. Aż oddech trzeba wstrzymać, by nie zagłuszał, zredukować najmniejszy ruch, wyciszyć wewnętrzne drgania, by wsłuchać się w drugiego człowieka (to sens pozytywny). Nie jesteśmy jednacy...niczym galaktyki różnimy się od siebie. A spojrzeć na świat innymi oczyma, jest niczym dotknąć słońca...Bo ostatnio "ktoś" wykrzykuje do mnie, że nie mam prawa czegoś mówić, nie mam prawa do tego, czy tamtego...do wszystkiego, do niczego, nawet do...siebie samego...! "Wara od ..." - to słowa. które mógłbym użyć w stosunku do tej osoby, która je wypowiedziała to: "wara od mojej osoby, mojego mieszkania, bo to rzeczywiście moje, a ten ktoś jest tylko intruzem, przybłędą..." Mógłbym wypowiedzieć te słowa, ale nie mam zamiaru zniżać się do poziomu tej osoby. W końcu jestem z rodziny inteligenckiej, a nie prostackiej...Bo ja wiem, że mam prawo - po prostu mam...! Jestem sobą i nikogo (niczego) nie udaję...I dlatego właśnie od tej chwili spisywał będę wszystkie nienawistne uwagi kierowane pod moim adresem. Mojej fizycznej reakcji nie będzie, albo będzie niewiele (wszystko zależeć będzie od stopnia złośliwości), nie będzie wcale, chyba że zmusi mnie do tego sytuacja, ale będzie to tylko obrona mojej godności, bo nie pozwolę, by ktokolwiek kalał moje imię. Ale to już inna sprawa...
Życzę wszystkim udanego dnia.

                                             P  a  p  k  i  n