Szukaj na tym blogu

sobota, 11 sierpnia 2018

                    Z kart pamiętnika Papkina - 

                        rozdział VI, tom IV,  

                 cd z dnia 15 lipca 2018 roku....

Zawsze lubiłem, kiedy moja rodzina i sąsiedzi mieszkający w naszej czynszówce oraz Ci z pobliskich posesji, zbierali się wieczorami, aby porozmawiać, wymienić poglądy o tym i owym. Przychodził też pan Klemens mający twarz przedzieloną na pół siwymi wąsami - człowiek oczytany, siedzący w książkach, mówiący kresowym językiem, a jego pochodzenie sięgało Śniatynia. I chyba nie było w tym towarzystwie drugiej, podobnej osoby, która tyle książek czyta. Jak powiadał: - "lubię czytać książki, bo to jakbym podróżował. Za każdym razem jestem gdzie indziej, raz tu, raz tam, bez przepustki, bez dewiz oddalam się od codziennej rzeczywistości..." Dorastałem więc w doborowym towarzystwie ludzi oświeconych, posiadających dużą wiedzę o tym obecnym świecie, a już na pewno o starych dziejach historii, jako, że większość z nich pochodziła z naszych Kresów Wschodnich i określali się Kresowianami. Historia w szkole nie wspominała nigdy o szczegółach wiedzy (uczyłem się w szkole historii starożytnej, nie Polski), toteż tej prawdziwej historii uczyła mnie moja Mama, rodzina, sąsiedzi. Raz nawet zaliczyłem "wpadkę," kiedy zadałem pytanie nauczycielce historii, pytając ja wprost: "co to są Ateny Wołyńskie i przez kogo zostały założone..." Oczywiście, oberwało mi się zdrowo, a pani historyczka wezwała do szkoły moją Mamę, aby dać upust mojej niesubordynacji wobec pedagoga. Mojej Mamie nie trzeba było wiele tłumaczyć i odparła wprost, że nauka dzieci polskiej historii leży w gestii rodziców skoro szkoła nie potrafi je nauczać prawdy historycznej. No i miałem przechlapane... Dla wyjaśnienia powiem, że odpowiedź na moje pytanie brzmi: "Założycielem Aten Wołyńskich był Tadeusz Czacki - a konkretnie chodziło o słynne Liceum Krzemienieckie, w którym jedną z nauczycielek była moja krewna, zamordowana bestialsko przez banderowców ukraińskich w 1943 roku. Potem po szkole rozeszły się plotki, ze mam rozwlekły (?) głos udając "wykształconego." (IV klasa podstawówki) oraz szpilki w języku...Serwówka była miejsce sielankowego dzieciństwa i lat młodzieńczych, prawdziwy dom rodzinny. Wiele lat temu był utwór muzyczny "W piwnicy u dziadka..." Czytałem też opinię jednego z wypowiadających się i podpisuję się obiema rękami pod ta opinią - słowa tej piosenki kojarzą mi się własnie z dzieciństwem i latami wczesnej młodości, beztroski, wolne od problemów i różnych zawirowań, które były - owszem gdzieś, lecz nas nie dotyczyły.
  
W takie wieczorne nasiadówki, mój Dziadek Augustyn (kolejarz i maszynista zarazem), zawsze siadał w wygodnym fotelu i z rzadka się odzywał, gdy cała reszta rozmawiała. Siedział tak ze wszystkimi i nie miał ochoty iść do łóżka. Jak powiadał: "nie mam się co śpieszyć, w łóżku najprędzej kostucha przydybie, a jak tu wszyscy razem siedzimy, to się schowam miedzy Wami, albo wlezę babie pod spódnicę i spokój..." Ale jak już coś zaczął  opowiadać, takie relacje z okresu I wojny światowej (prowadził pociąg pancerny), o wojsku i "przygodach," to słuchało się go z zapartym tchem, z należytym szacunkiem i uwagą. Z Dziadkiem zawsze miałem super relacje i to przez wszystkie lata. Często zwracałem się do Niego w różnych poradach, prosiłem o złotówkę na przejazd autobusem miejskim (często tak podróżowałem), także On najczęściej się do mnie zwracał. Moja Mama była Jego najlepszą córką - jak powiadał. Dziadek, to chwat przy innych starszych ludziach - wody nanosi, węgla z piwnicy przyniesie i jeszcze innym pomaga...To był ktoś...!  Wszystkich natomiast denerwowało to, że zawsze chodziłem z kajetem w ręce i ołówkiem, zawsze coś pisałem czy rysowałem. Według nich, bylem takim "konfidentem," jak mnie nazywano. A te wszystkie zapiski i szkice posłużą po latach do napisania biografii rodziny, całej Genealogii i pamiętnika...
Zganiano mnie kiedyś, kiedy przy okazji jakiejś "nerwówki" w stosunku do Dziadka powiedziałem: - "to jak z tą kurą, której trafiło się ziarenko, ale staremu człowiekowi o ziarenko trudno. Gdy drzewo usycha, to się je zrąbie i dobrze - posłuży do palenia. Gdy krowa (krasula pana Serwy), stara - zabierają ją do rzeźni...i dobrze, będzie mięsiwo...Za skórę konia i za mięsiwo ma pieniądze - tylko z człowieka nic...!" Dano mi do wiwatu nie rozumiejąc moich słów, a może nie chcieli niczego zrozumieć? Moją konkluzją był nerwowy odpust takim docinkiem: "bo najlepiej oddać starych do takiego domu, gdzie sami starzy - jak to się nazywa? Bo taki zawadza , choć Go wszyscy potrzebują, ale tylko do "służenia" im, do niczego więcej..." Dylematy - człowiek na starość chce mieć poważanie i mieć miejsce przy rodzinie. Taki człowiek to już zgryzota według Was? Widzicie, ile wiader wody targa od Szeligi (posesja obok), ile razy dziennie i to jest dobre? Tyle naniesie, że już by i ryba miała się gdzie obrócić - daj Boże, abyście dożyli jego wieku...." (Moja konkluzja do słów ciotki, która najbardziej Dziadka wykorzystywała). I zmarł mój Dziadek w roku 1981 w wieku nieco ponad stu lat. Nikt inny Go nie przeżył wiekiem...Źle spałem tej nocy. Śnił mi się Dziadek - coś do mnie szeptał, jakby przestraszony. Zupełnie tak, jakbyśmy jeszcze siedzieli w restauracji parkowej przy ulicy Dąbrowskiego, gdzie często zapraszałem Go na setkę i kawę. Dziadek nigdy nie wypił alkoholu na żywca - zawsze wlał do kawy i tą miksturą się dialektował...Gdy się przebudziłem, blask księżyca zmącony firanką przesunął się od stołu do drzwi, a to znaczyło, że zbliża się świt - nawet ptaki odzywały się za oknem. Nie wiem dlaczego zaniepokoiłem się o Dziadka, przecież jego już nie ma pośród nas...? Gdy przyszedłem na starą Serwówkę, wtedy już "dogorywającą." w pustym pomieszczeniu, gdzie stało jego łóżko, oczami wyobraźni zobaczyłem Go siedzącego na łóżku. Nie spał. Poruszył się niespokojnie, gdy zwrócił na mnie uwagę: - "Co Ty nie śpisz, chodzisz po nocy...? Jaka znowu noc, to już południe i ta przejmująca cisza. Na Jego łóżku, na pierzynie zobaczyłem ubranie - czyżby się gdzieś wybierał? Gdzie się Dziadku wybierasz, jeszcze młoda pora...? Cóż, skoro młoda pora, to można spać dalej - dobrze radzisz mi wnuczku..." "Otrzeźwiałem" po chwili zastanawiając się, z kim właściwie rozmawiam, z Dziadkiem, czy z samym sobą? Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że Dziadek nie żyje od siedmiu lat i że to tylko sen przywiódł mnie w stare kąty i Jego duch snuje się po opuszczonym mieszkaniu....Nikt z nich już nie żyje, a Ci co pozostali - mieszkają w innym miejscu...Gdyby jednak  kontynuować temat, to powiem tak: - "ap ropo tej wody i wcale nie było mi wesoło. Dom pana Szeligi był blisko widoczny z Serwówki, po drugiej stronie ulicy Podpromie, czyli na wyciągnięcie dłoni. Był blisko, ale nosić wodę wiadrami? Czy ktokolwiek wyobrażał sobie trud nałożony na garb Dziadka? A ile jej trzeba było robiąc pranie, ile do spożycia? Wygodnictwo sprawiło, że woda ze studni serwowskiej na podwórku, nie odpowiadała gustom co niektórym - takie to były czasy....Chciałbym jednak wrócić do swoich osobistych dylematów z tamtych lat. Wiele pisałem o szkole, o szkolnych latach (to obszerne fragmenty w pamiętniku), a to z tego powodu, że klasa, do której uczęszczałem, była wyjątkowa pod każdym względem. (gdzieś poniżej jest to opisane). Zawsze były wielkie heca, bo zebrała się w niej wyjątkowo aktywna śmietanka różnych charakterów i...nazwisk. Na przykład taki Burkiewicz Tosiek, czyli Antoni, albo Wiesiek Doliński, czy też ja nazwany początkowo śledzikiem, a potem już tylko Papkinem...Każdy z nas miał swoją ksywkę i nikomu to nie przeszkadzało. Andrzej Pietrucha był jak nać pietruszki, czy też Mania (Marysia) Kołdra, którą można było się przykryć. Byli też rudzi i piegowaci z nieprzeciętnym wyrazem twarzy, a jak taki jeden zrobił zeza, to wszyscy z krzykiem uciekali. Jednemu z nich uszy powiewały na bokach jak u słonia...O sprawach szkoły również było w tych wieczornych rozmowach starszych. A gdy dowiadywali się o moich wyczynach, skóra mi "zgęsiała" bo wiedziałem, że będzie wsypa na całego. Oczywiście, zawsze swoje trzy grosze wtrącić musiał mój kuzyn zwany "pierdzi kółkiem," bo jeździł na motorowerze o nazwie "Komar." Był chudy jak patyk, a zarazem przemądrzały, jakby zjadł wszystkie rozumy świata. Raz posądził mnie, że go pchnąłem z krzesła, na którym wiercił się, jakby miał szpilki w tyłku i potoczył się jak bryła smalcu. Ale czy bryłą smalcu można nazwać takiego chudzielca? Tego nie wiem, bo to stwierdzenie nie pasuje do tego osobnika, bo ani to tłuste, choć może wyglądać jak nadmuchana żaba, taka z plastyku, która bawi małe dzieci. Normalnie wygląda nawet nie źle, ale jak jest zły....? Jemu często coś się poplątało i mówił od rzeczy i wychodziło coś jak "fonsekensja."  Śmiałem się do rozpuchu, co wzbudzało jego gniew. Konsekwencją jego "zemsty" było doniesienie na mnie do Mamy, że ja zostawiam tornister z książkami pod dachem przybudówki kuźni, a sam zamiast do szkoły idę na...wagary! W taki to sposób obrywało mi się po tyłku, On sam udawał pozytywnego bohatera. 
Snułem się wtedy z obolałym tyłkiem, jak duch po cmentarzu. Musiałem znaleźć inne miejsce (schowek) na tornister, bo kuźnia była "spalona." Było to i lepiej i równocześnie gorzej niż mógłbym przypuszczać. Lepiej, bo zawsze przecież lepsza jest taka kara niż wysłuchiwanie kazań, a tak raz na tyłek i po krzyku - nie warto było wdawać się w dyskusję....I minęły lata, jak z bicza strzelił. Minęła szkoła, ludzie przeminęli, młodzieńcze wybryki - wszystko przeminęło. Przeminęło również kilkoro z nas - przyjaciół z jednej ławki - ten przy oknie z uśmiechem na twarzy i ten drugi, trzeci, kolejny....Z wieloma utraciłem kontakt, innych odwiedzam na cmentarzach...Wielu z tych wieczornych "posiedzeń," właściwie wszystkich nie ma pośród nas. Pozostała garstka dźwigających swój krzyżyk na grzbiecie. I tylko zegar na ścianie chodzi jakoś tak nieprzyjemnie głośno i każe zapomnieć o tamtych czasach, a może przypomnieć, że czas ten ucieka, biegnie do przodu zostawiając całą resztę daleko wstecz. Bo czasami nie mogę wprost słuchać tego skrzekliwego, jakby zardzewiałego odgłosu, jaki wydaje przy każdym ruchu jego błyszczące wahadło....
                                                               (6 listopada 1966 r.)
  
 Pozdrawiam,
                                                                      P  a  p  k  i  n

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz