Mamy sezon ogórkowy, a skoro tak, to powspominajmy troszkę...
Czar starych jarmarków...
Jutro jadę do Dynowa - to małe miasteczko na Pogórzu Dynowsko-Przemyskim leżące nad Sanem. W każdy czwartek odbywają się tu jarmarki - pewnie jedne już z nielicznych, a które były słynne kiedyś w podobnych miejscach w Polsce. Jadę - może uda mi się coś kupić taniej, coś nadzwyczajnego, czego w sklepie obecnie się nie dostanie (?) Wspominam czasy, gdy jarmarki były czymś powszednim... Byłem gówniarzem, kiedy życie jarmarkowe tętniło swoim rytmem.... W moim opracowaniu dotyczącym biografii rodziny (nie mylić z Genealogią) - na bąknąłem nieco o takich jarmarkach i targowiskach, na które zabierała mnie moja Babcia. Taki jarmark odbywał się na wielkim placu Rynku) pod Ratuszem. Plac ciągnął się po osi dzisiejszej ulicy Słowackiego. Był ogromny, na którym handlowano czym kto mógł. A błoto było tak niesamowite, że po wyjściu z tego placu, człowiek wyglądał jakby wytarzał się w błocku. Ale to była specyficzna atmosfera - tajemnicza i za każdym razem inna. Sam też w latach późniejszych, już na obecnym placu targowym i hali, wraz z kolegą z "Serwówki" sprzedawałem młode buraczki, oczywiście zrywane z ogrodu jego dziadka, czyli gospodarza... Wykrzykiwaliśmy: "buraczki ćwikłowe na żołądek bardzo zdrowe..." I szły jak woda. Tak - to były czasy! "Kupcie ode mnie to co sprzedaję - owoce, pończochy, paczkę fajek. U mnie warzywa i słodycze, u mnie kurze jaja wielkie jak indycze..." Krzyczało się, krzyczało... To czasy, kiedy straganiarz potrafił przez wiele godzin, prawie nie oddychając - zachęcał rymem do zakupu u niego. To była prawdziwa poezja miejska. Dziś trudno uwierzyć, że wokół najlepszych zawsze gromadziły się tłumy ludzi zasłuchanych w głos, jak w największy przebój jakiegoś idola. I tak w transie podchodzili kupując wszelakiej maści dobre na wszystko, (a wiemy, że jeśli na wszystko, to znaczy na nic), czy środki na porost włosów. mało tego - absolutnie nie miało to znaczenia, że dany środek okazywał się nieskuteczny. Tak więc włosy nie rosły, mahoniowa opalenizna po godzinie schodziła z całą skórą, a pies po spożyciu cudownej karmy śpi czwartą dobę... Bo w tym rytuale najważniejsza była sama prezentacja produktu, potem moment zakupu, a sam towar był najmniej istotny. Wszystko to, ta atmosfera, ludzie, gwar - był dla mnie tak ekscytujący, że wypatrywałem sposobności, aby powtórnie znaleźć się w tym miejscu, oczywiście z moją Babcią. Dziś niestety o taki spektakl niezwykle trudno. Widuję je w czwartkowe targi w Dynowie i własnie jutro tam się udaję.Szkoda tylko, że nikt już nie mówi wierszem...
Pozdrawiam....
P a p k i n
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz