Szukaj na tym blogu

środa, 7 listopada 2018

                      Z opowieści mojej Babci...

Zbliża się Święto Niepodległości, w tym roku wyjątkowe. Frustracja, jaka mnie opanowała po kontrowersyjnych wypowiedziach na temat tegorocznych marszów, ich zakazu itp, wycofaniu się władz państwowych, to wszystko sprawia, że jestem zły i zmartwiony. Jednak zamiast żalu i skarżenia się, dziś przytoczę fragment wspomnień i opowieści mojej Babci - tej, która uczyła mnie patriotyzmu i żadna siła nie jest mi w stanie tego odebrać...
Zawsze, gdy patrzę na fotografię, obejmuję drobną postać mojej Babci. Gdy dotkną mnie suche, zmarszczone policzki myślę, o ile mniej wiedziałbym o dobroci i szlachetności, gdybym jej nie znał. A jak dawno Ją znam...? Zaskoczony takim pytaniem odpowiedziałbym, że znam Ją od tak bardzo dawna, że aż trudno to dziś ustalić - chyba zawsze Ją znałem...2 października br. minęło 49 lat od Jej śmierci, a wcześniej znałem Babcie od urodzenia. Łączyły mnie z Nią serdeczne więzy - wspólne przeżycia, dobre i "złe," bliska współpraca i Jej niemal matczyna opieka i troska. Ile opowieści o rodzinie, o ojcu, którego bardzo szanowała za jego patriotyzm, za wiersze oraz za...Konrada Wallenroda.."Gdybyś mógł poznać mojego tatę, tego prostego mężczyznę, takiego niezwykłego - zupełnie niezwykłego człowieka..." Tak mówiła o swoim ojcu moja Babcia, o kimś najlepszym i niezapomnianym. -"Pomyśl, czego to mi się zachciało, przecież jestem już stara - osiemdziesiątka mi już stuknęła, mam kiepskie oczy, ale pamięć w miarę dobrą..." I siedziałem tak słuchając opowieści o rodzinie w Krakowie i tej dalekiej w Tyrolu. Wszystko to potem zebrałem w jedną całość w swojej rodzinnej pracy zbiorowej....A słowa Babci układały się znakomitą, autentyczną prozą. Właściwie za każdym razem po rozmowie z Babcią, odczuwałem podobne wzruszenie. jej myśli zawsze były zadziwiające i proste w odbiorze...Pyłkiem była wśród licznego rodzeństwa. -"Moje myśli błąkają się "wyszukując" atmosferę w domu, jego wyglądu. Trudno mi znaleźć miejsce, gdzie znajdował się w domu stół, łóżka, szafy, cały dobytek zbity z desek. Upłynęło tych lat - już osiemdziesiąt...a ja nadal odgrzebuję wspomnienia  z pod grubej warstwy pyłu, popiołu, pleśni i wszystkiego, czym zarosły przez wszystkie lata. Tata był wyrobnikiem i wraz z bratem chodzili do lasu do pracy. Zawsze śpiewał i był wesoły mimo ciężkiej pracy przy wyrębie drewna. Bywało, że był posępny i poważny. Wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak i że coś go gnębi i martwi. A zmartwień mu nie brakowało, choćby wtedy, gdy brat jego zginął przywalony wielkim drzewem...Martwił się o Polskę, przeżywał wszystkie niepokoje...A dom..? Zwykła chata kryta gontem, w której zawsze było  ni ciemno, ni widno. Lampy naftowe zwisające na sznurku od sufitu z blaszaną umberką. Ojciec wcześniej zapalać nie pozwalał, bo nafta była droga. Coraz to ktoś z rodzeństwa przychodził, po ciemku się rozbierał, gdzie próżne miejsce. Mama jednak wstaje z długiej ławki pod ścianą przy piecu i zapala lampy. Wtedy mrużyliśmy oczy, bo lampa nie byle jaka była, a ósmy numer...Jak ja to dobrze pamiętam - tą dużą izbę z gładką glinianą "podłogą" zwaną klepiskiem, z ławkami z prostych, nieheblowanych desek lśniących białością, ogromny komin nakryty rodzajem parasola, zwanym "kapą," z rurą puszczoną w sufit, a dalej przez dach na świat, aby wychodził dym. Wszystko - kapa i rura były z desek oblepionych gliną - łatwo było o pożar. Komin znajdujący się pod ową kapą wyglądał jak duży stół z kamienia i gliny. Wszystko to było wybielone gliną wymieszane z wapnem, co nadawało jej białego koloru. Od owego komina ciągnął się duży piec z kamieni i gliny, który wyglądał jak ogromna szafa. W zimie ogrzewał się z sieni, czyli palenisko było w sieni (korytarzu). Wzdłuż tego pieca ustawiana była szeroka ława, na której wszyscy siedzieliśmy grzejąc się. Mama siadała w kącie do kołowrotka i przędła. Moja starsza siostra Karolina - podlotek z pewnym ociąganiem się, też stawiała przy ławie drugi kołowrotek i wtedy zaczynał się mocny turkot. Starszy brat Władek stawiał kosz kartofli na ławie i je obierał na kolację. Najmłodszy z braci - Julek zawsze spał w kolebce zbitej z desek. Lubiłam go doglądać i tak przez całe życie zawsze go lubiłam najbardziej. Śpi teraz wiecznie, sam w dalekiej Rabce pochowany...Tata zawsze siadał na ławce w kącie, to było jego ulubione miejsce. Mama - zawsze otaczała się kumochami. Przychodziły do naszego domu i radziły - mówiły o strachach, duchach i wilkołakach. Nie lubiłam tych spędów, tata też je przepędzał z naszego domu. Karolcia zawsze robiła im na despet (na złość), a One ją goniły. Uciekała przerabiając nogami - śmiechu przy tym było bardzo dużo...To tragiczna postać - w czasie wojny, w jednym dniu straciła męża i dwóch synów rozstrzelanych za udział w AK...Twoja mama też należała do AK...Mój tata - tyle o nim już mówiłam...patriota i wielki optymizm, człowiek prosty, jakże różniący się od swojego rodzeństwa, układający wiersze i ciężko pracujący. To On tak naprawdę zajmował się nami i całym domem. Był średniego wzrostu, chudy, oczy ciemne. Zawsze mi się zdawało, że jest przystojny, bo takich w całym Tyczynie nie było. On urodził się w Galicji, a rodzina, ta rzeszowska, jak ja nazywano, wcześniej zubożała. Pozostali robili kariery w Krakowie i tam byli osiedleni. Brat taty - Marcel ożenił się z Walerią (Fischer) - stryjenką, najlepszą i bogobojną kobietą. 
W ogóle ród ten wywodzi się z Górnego Tyrolu, a jeden z przodków osiadł w Krakowie i tak rozpoczęła się cała ta historia. Jeździłam z dziećmi  do Wiednia i do Landeck, skąd pochodzili, do rodziny, z którą utrzymywaliśmy bliskie kontakty...Bardzo przeżyłam śmierć Marianka, który zmarł tuż po urodzeniu...Pierwsza wojna światowa, a tu urodziła się Twoja mama. Twój Dziadek na froncie jeździł parowozem pancernym i nieznany los mojej siostry, której mąż Michał gdzieś zaginął. Jeździła za nim po całej Galicji - to były okrutne czasy. I tylko nadzieja i pomoc stryjenki na duchu mnie trzymały...Starałam się być twarda wobec wszystkich przeciwieństw i wciąż powtarzałam tatowy wierszyk, którego dziś już zapomniała - było to jakoś...
"Wiła dzieweczka wianuszek..."
Dużo lat upłynęło w trudzie i niedostatku. Ziemia była niezbyt dobra pod warzywa w przydomowym ogrodzie. Mama, czasem tata chodzili na zarobek do dworu, wiosną do sadzenia kartofli, jesienią do wykopów, latem do siana. Było wtedy trochę grosza na buty i inne fatałaszki, na naftę i cukier...Całe moje rodzeństwo rozeszło się po świecie. Władek do Błażowej, Karolina do Rohatyna, a potem do Skarżyska Kamiennej, Julu do Lwowa, później do Rabki, tylko Ignaś pozostał w Tyczynie. Ja wyemigrowałam do Rzeszowa. Mieszkałam najpierw u Magrysia, potem u Serwów...A wojna, ta pierwsza światowa rozpoczęła się naprawdę. Był rok 1914, początek sierpnia, a ja z narodzoną Twoja mamą, która miała wtedy 5 miesięcy. Dni były gorące i mieszkaliśmy w Rzeszowie. Widziałam, jak wojsko szło bez przerwy. Furmanki ciągły się całym sznurem powodując niesamowity harmider (łoskot) żelaznych obręczy kół...Ech, dużo by mówić, choć w pamięci wszystko się zaciera. Ale jakoś poukładało się to w życiu, choć nie tak, jak bym chciała....A wojna, ta w 39-tym, to już inna historia..."  Kiedy dziś wspominam tamten czas, rozmowy z Babcią i nie tylko z Nią, zastanawiam się, do czego doszliśmy, jak zmienili się ludzie, mentalności, ile zła i nienawiści tkwi obecnie w ludziach...Dlatego tak często wracam do tamtych czasów. Pozdrawiam.

                                                                 P  a  p  k  i  n 
        

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz