Szukaj na tym blogu

czwartek, 8 lutego 2018

       Kilka luźnych refleksji - czyli to już było...(1)

Jakiś czas temu pisałem, ze od czasu do czasu można sobie pozwolić na mała powtórkę, tak dla przypomnienia. Wspomnieć to i owo, co z pamięci umykło lub dokładniej przyjrzeć się pewnym sprawom. Kilka luźnych myśli, które wracają jak bumerang zwłaszcza, gdy jest się w miejscu lub w pobliżu takiego miejsca, a które związane jest z opisywaną historią. Będę je przedstawiał w kolejnych notkach, aż do zakończenia cyklu. Może dla wielu wyda się to banalne, dla mnie ma znaczenie strategiczne...Jak mawiał kiedyś sołtys Kierdziołek zastanawiając się nad monologiem, padało na wstępie pierwsze zdanie, na które cała gawiedź czekała - "Cie choroba...!" Właśnie...Swego czasu wiele miejsca poświęciłem czasom mojego dzieciństwa czyli "Serwówce." Tu można pisać, pisać i jeszcze wiele do "odkrycia" pozostanie. Tak było ze studnią, której poświęciłem wiele zastępując tę prawdziwą - taka z "innej bajki." Stało się to dlatego, że dopiero nie tak dawno z całego bałaganu, w którym żyję, udało mi się (wreszcie) odgrzebać to właściwe i...prawdziwe. I oto jest - stara, poczciwa nasza.
                                            U...Studni... 
(wierszyk napisany pod wpływem nie możności odszukania właściwego zdjęcia prawdziwej studni serwowskiej)...
                                To nie studnia serwowska -
                                   nie, nie zapomniałem,
                                   tamta była "wzniosła"
                                    okryta "turbanem."
                        Kołowrót wielki, ciężki, odlewany
                                   na drewnianej szpuli,
                                   łańcuch zardzewiały.
                               Ile studzien w Rzeszowie,
                               po ulicach się pląta...(?)
                                Ta na Rynku i dalej,
                            w Bernardyńskich katach...?
                                      A ile zaginęło
                               i poszło w niepamięć - 
                               nie ma tamtego miasta,
                               już nie będzie wcale....
Z "Serwówką" związane są różne, a zarazem dziwne historie. W tamtych latach człowiek taki jak ja (także wszystkie urwisy z okolicy), nie zdawali sobie sprawy z powagi zdarzeń. Wiele z nich umkło na zawsze z pamięci lub nie zostało dostrzeżonych. Ale te, które "ocalały," są dziś tematem rozważań - inspirują do wspomnień. Choćby rozmowa z panem Gwazdaczem - naszym sąsiadem z sąsiedniej posesji, szewcem z zawodu, raczącym się piwem, a gdy słonko mocniej przygrzało jego skroń - rozmowa była urocza z jego uśmiechem na twarzy, robiący dobrą minę do "złej gry." I ciągle nie wiem, nawet do dziś, dlaczego kojarzył mi się ze
Szwejkiem - tym od "Dobrego wojaka...?" Ale cóż - bywają takie "przesilenia," a w tamtych czasach każda podobna rozmowa i nie tylko, kojarzyła się ze śmiechem i...ucieczką z wrzaskiem, gdzie pieprz rośnie...
                             Pogubiły się moje ścieżki,
                      pobłądziły pośród życia gęstwiny,
                    próżno zebrać je wszystkie do reszty
                       i uchronić od "zgubnej ruiny..."
Był potem taki czas, gdy wpadłem w psychiczny dołek, nie mogąc się wdrapać na wyżynę i tkwiłem jak kolek w nędznej otchłani...
Czułem się pustym i bezwartościowym. Mijał czas, a ja nadal w poczuciu jakiejś klęski, "siedziałem," jak w obcym miejscu, cały czas nie osiągając niczego, nie zrobiłem niczego wartościowego, nie mogąc niczym się pochwalić, czy być z czegoś dumnym. Natomiast porażki lgnęły do mnie niczym pszczoły do plastra miodu. Czułem się jakbym zastawił na nie jakąś specjalną przynętę lub wydzielał feromony, które je przyciągały. By zliczyć wszystkie moje niepowodzenia i klęski, zabrakło by palców u rąk i nóg. Później będzie tak samo lub podobnie, jak po latach się okaże i nie będzie zapowiadało lepszych zmian, no - może troszeczkę...(?) Opuszczałem dom, rodzinę i całe otoczenie na wiele lat (rzecz nie do opisania)...Tak było...
Idę tam, gdzie idę,
nie idę, gdzie nie idę...
                                  Idę tam, gdzie lubię,
                                  nie idę tam, gdzie nie lubię...
                      Tam, gdzie horyzont
                      i wielka niewiadoma - 
                      idę przed siebie,
                      o nic nie pytam,
                      a myśli moje w..Niebie.
                                                   Nie lubię, ale idę,
                                                   na wprost przed siebie...
Zaplątały się te słowa pasujące na każdy czas, ten miniony i ten obecny - wspólny mianownik zdarzeń...Wspomnienia, wspomnienia... Kiedyś na Podpromiu (to nazwa ulicy), chodziła starsza pani - "Sercem Maryni" zwana. To historia, która wyjaśniona została wiele lat później, kiedy Ci, którzy mogliby coś wyjaśnić, choć jak widać, nie znali Jej historii już nie żyją, mnie się udało dzięki...Internetowi i to przez przypadek wyjaśnić zagadkę mojego dzieciństwa..."Serce Maryni," czyli Maria Potępa...tak się bowiem nazywała. A przy okazji zauważyłem dziwną zbieżność nazwisk podobnych do siebie, o czym będzie w dalszej części..."Serce Maryni" była nieodzownym widokiem 

miejsca, w którym mieszkaliśmy. Przez lata zadawałem sobie pytanie, kim była i kto to w ogóle był. Nikt z naszych starszych nie potrafił wtedy nam tego wyjaśnić - zapewne ich wiedza była taka sama, jak nasza. A "Serce Maryni" rzucało się w oczy. Określenie to znane mi jest od dziecka, jednak nigdy nie spotkałem drugiej osoby, która by używała takiej nazwy (poza rzecz jasna tymi z mojej rodziny). "Wyglądać, jak Serce Maryni," czy też "ubrać się, jak Serce Maryni," znaczyło mniej więcej tyle, co założenie na siebie wszystkie, najbardziej strojne ubrania i wyglądać przy tym dziwacznie i śmiesznie.Oczywiście, kojarzyłem to określenie z osobą chodzącą na  Podwisłocze, nie mniej byłem zbyt mało ogarnięty, aby do końca zrozumieć. Teraz wiem, że historia ta dotyczyła żyjącej wówczas i widywanej na ulicach miasta starszej kobiety, zwanej przez nas "Sercem Maryni," a która słynęła z wyjątkowo krzykliwych i założonych bez ładu i składu strojów. Jak się potem okazało, była to pani Maria Potępa pochodząca z Czudca...W każdym mieście można spotkać odmieńców, ludzi wzbudzających zainteresowanie swoim zachowaniem, ubiorem, swoją innością, prowokujący czasem złośliwe docinki i szykany. Do przysłowia przeszła osoba (na zdjęciu Edwarda Janusza). Była bardzo popularna ze względu na barwność i oryginalność strojów. Nosiła kapelusze przystrajane kwiatami i wstążkami, suknie w krzycząco jaskrawych barwach i próżnej wielkości i urody torebki. Była bardzo niskiego wzrostu, a jej słabostką była mania wielkości. Twierdziła, że jest spokrewniona z dworami rumuńskimi i angielskimi. Nie była złośliwa, ale bardzo ambitna, uprzejma, skromna, nigdy nie była nachalna. O jej cechach można wyczytać w archiwach. Najczęściej można ją było zobaczyć na Placu targowym oraz na Podpromiu, gdzie pomiędzy ostatnim domem (Feldów), a krypą pana Stanisława Nitki zbierała kwiaty...Mieszkała w Domu Opieki im. Spytka Ligęzy. Zmarła w Przemyślu w wieku 80 lat. Cieszy mnie to, że po latach udało mi się dotrzeć do informacji o osobie, która była nieodzownym atrybutem naszego życia na Serwówce...(cdn)
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz