Szukaj na tym blogu

piątek, 10 listopada 2017

Sezon "ogórkowy..."

Dla większości z nas - sezon "ogórkowy," to czas letnich wakacji. Widownia publiczna, w tym politycy odpoczywają w ciepłych krajach za nasze pieniądze. Dobrze takim...(?) Dla mnie sezonem "ogórkowy" jest okres późnej jesieni, zimy i wczesnej wiosny, choć są od tego odstępstwa, gdyż nawet zimą odwiedzam moje Bieszczady lub Tatry.... Marudzę trochę wciskając nos w szybę okna, za którym pogoda nie do pozazdroszczenia, mając w ręce tomik Tryptyku, ten ogólny, gdyż jest jeszcze bardziej osobisty poświęcony mojej żonie i nie tylko. Doszukałem się w nim czegoś, co jakoś nie pasuje do tego rodzaju zbioru myśli i słowa. Ale skoro już się tutaj znalazł, widocznie wtedy tego chciałem..? Pomyślałem więc, że skoro to jest mój sezon "ogórkowy," nie zaszkodzi zająć się czymś na odmianę, nie tylko sprawami moich podróży letnich... I tak pokrótce kilka wybiórczo odkreślonych "tryptyków", które w zapisie noszą tytuł: "Serial na dwa długopisy," w którym to znalazł się opis podróży do Austrii, a konkretnie do Tyrolu. Ale to później. Ogólnie natomiast jest to przeplatanka myśli i informacji..."Każdy człowiek jest wart o połowę mniej niż mu się samemu wydaje i wart dwa razy tyle, ile przyznaje mu ogół." Gdy szukam wspomnień. które trwały ślad pozostawiły we mnie, kiedy podsumowuję godziny, które miały dla mnie znaczenie, odnajduję nieomylnie to, czego żadne bogactwo nie zdołałoby mi zapewnić. Nie można bowiem kupić przyjaźni człowieka związanego z nami na zawsze doświadczeniami życia... W :Historii Rodziny" pisałem kiedyś o tęsknocie do takiej formy, która nadała by tej pracy wzorzec jej "prawdziwości" bez uciekania się w jej treść do zgniłej polityki. Obiecywałem sobie to wielokrotnie, uczynienia czegoś, co by mnie satysfakcjonowało do końca. Nie udało się, a to dlatego, że życie jednak niesie coś, czego uniknąć się nie da, choćby człowiek starał się najbardziej. Może więc teraz...? Nie chcę powtarzać żadnej historii mojego życia, przepisywania wcześniej zapisanych kart historii. Ale zawsze znajdzie się jakieś novum, które wcześniej nie zostało zapisane z jakichkolwiek powodów - choćby podróż do korzeni rodu (tutaj kłania się już Genealogia), a która miała miejsce już po zakończeniu opracowywania i pisania "Historii Rodziny." 

Są to czasem krótkie, lakoniczne opisy bez specjalnych szczegółów, może lakoniczne ze względów czysto retorycznych, braku znajomości języka niemieckiego, bez pomocy kogoś znającego tamtejsze realia - raczej zwiedzenie (odwiedzenie) miejsca przodków od strony Babci, czyli Górnego Tyrolu (Landeck). Jednak oddający klimat i formę miejsca, skąd nastąpiła migracja do Krakowa, a później na Podkarpacie. Myślę, że właśnie to przesłanie stało się mottem tego wpisu w tym miejscu, przeplatanym historią i dniem powszednim. Niech więc (nawiązując do Tryptyku), taka forma będzie bliższa atmosfery będącej wynikiem zatopienia się w jego treści...

Podróż do korzeni rodu...(wprowadzenie)
Nie modnym jest dziś oglądanie się za siebie. Teraz świat biegnie szybko do przodu, a kto nie nadąża, po prostu odpada z gry... Marna moja siła przebicia, zawsze jakieś plątające się za mną skrupuły, wieczorne wyrzuty sumienia, czy aby coś nie było zbyt ostro? Biję się myślami sam z sobą, bo rozum swoje, a przysłowiowe serce swoje. Depczę - za wszelką cenę starając się dotrzymywać kroku zwariowanym czasom. Nie biegnę może w pierwszym rzędzie dumnie dzierżąc transparent z napisem: "Świat należy do mnie," bo po pierwsze nie jest to prawda, a po drugie, nie potrafiłbym gwałtem dochodzić tak wątpliwej teorii. Mimo całej mojej energii, wewnętrznego optymizmu, ogromnej siły, którą czasem w sobie czuję, wyobraźni, która przeżywa renesans, potknięć, przy których ryję nosem po ziemi, lubię spojrzeć za siebie, czasem przystanąć, zastanowić się nad tym wszystkim, co w nowoczesnym świecie wydaje się być głupie. idiotyczne, czy zwyczajnie nieistotne. Euforii doznaję bardzo rzadko, prawie wcale, ale jeśli już to się zdarzy, to z taką intensywnością, która nie pozwala mi na długi czas zapomnieć o tym dziwnym uczuciu. Jedyny raz cieszyłem się tak, kiedy znalazłem się w miejscu, które jest kolebką rodu, który zapoczątkował całą historię zdarzeń, splotu i powiązań rodzinnych, która stała się podstawą mojej między innymi egzystencji. Pierwszy raz podróżowałem do Niemiec i Austrii. Państwa jak każde inne, być może i nudne, ale w miarę czyste (1979 r) i być może "genialnie" usystematyzowane. I wcale nie śmieszyły mnie bramki przy wejściu do toalet ( w Polsce denerwują mnie babcie klozetowe wymuszające opłaty za sikanie w wysokości 2,50 zł.), zabawnie wyskakujące bileciki, które mają zniżkową moc sprawczą, nie dziwi czystość tak przy drogach, jak również w...pociągach, bo tak powinno być wszędzie, również w moim kraju. Takie same rzędy domów, gdzie na każdym czerwonym dachu, ta sama ilość baterii słonecznych (obrazek z Tyrolu), mogą wydawać się obrazem nudnym, ale jakże bardzo praktycznym. Hermetycznie wykoszona trawa, identyczne płotki i wiele innych rzeczy jest mi najnormalniej w świecie obojętne. Nie mniej jednak patrząc na ten ciąg bliźniaczego widoku, można było dostać pląsu w oku. Ponieważ nie przepadam za niemieckim, to co mogło denerwować, to wszędzie słyszalne świergotanie niemieckim dialektem w Tyrolu, jakże inne niż sam niemiecki. Nawet bawarski dialekt różni się od niemieckiego  i jest bardziej przyswajalny niż rodzimy szwabski. Za to uroda Niemców w przeciwieństwie do ich kobiet (może mi się tylko tak zdawało?), jest dla mnie niepodważalna. Mama moja opowiadała o Niemcu o nazwisku Koishen, przystojnym i dystyngowanym szefie z czasów jej pracy w PZL-u w Rzeszowie za okupacji. Ale jak sama mówiła - butny i zarozumiały. Żeby nie było jednak tak pięknie i idyllicznie, mimo wszystko Niemiec zawsze budzi we mnie wstręt, choćby z powodu tego, co spotkało moją rodzinę, a moja Mama będąca w ruchu oporu musiała się ukrywać. Nie przeżywam więc orgazmu słysząc ten twardy, szczekliwy język, którego nie lubię, choćby sączony był przez najpiękniejsze usta świata.... Pierwszy raz w życiu miałem okazję przemieszczać się przez Tyrol po krętych i jakże dobrych drogach bez kolein i innych przeszkód. Z źrenicami rozwartymi jak narkoman, przemierzałem uliczkami Landeck, a przed oczami przewijały się nieznane obrazy, pytanie na które nie znałem odpowiedzi, ale obudziła się we mnie jakaś pamięć genetyczna, genealogiczna i każda inna. Sama myśl. że to z tego miejsca, z tego miasteczka pochodził pochodził mój przodek powodowała mrowienie po całym ciele. Zaczął prześladować mnie duch zamierzchłych czasów i nie mówię w tym miejscu o rodowodzie. Z tego kraju wywodził się jeden ze zbrodniarzy II wojny światowej... Było zastanowienie, westchnienie nad niewinnie przelaną krwią, ale zapisany austriacki, genetyczny kod, gdzieś tam w głębi nieustająco drgał i nie pozwalał skupić się na doczesnym obrazie... Wracałem do domu z myślą, ze muszę wygonić z siebie ten niepokój, odkurzyć dawno zapomniane czasy. Dręczyła mnie chęć odgadnięcia, dlaczego tak naprawdę moi przodkowie od strony Babci wyemigrowali z Austrii do Polski, zatracili ojczysty język i tu się osiedlili? Co tak naprawdę skłoniło ich do osiedlenia się w Krakowie? Długo grzebałem w przepastnej otchłani zakamarków i dokumentów, tudzież wracałem do samych przekazów słownych. Odświeżyłem zapomnianą wiedzę o różnych związkach, powiązaniach. Śledziłem drogę saskiej  akcji osadniczej celem zrozumienia podjętych wówczas decyzji. I choć nie znalazłem strzępka informacji o konkretnych ludziach, to obraz jakby stał się jaśniejszy. Zrozumiałem wreszcie, czemu to akurat Kraków. Przodek mój wraz z ojcem profesorem na Uniwersytecie w Wiedniu, byli podróżnikami. To tutaj zapoznał swoja późniejszą żonę - hrabiankę, od których to wszystko się rozpoczęło. Oczywiście prócz korzyści jak najbardziej politycznych i...materialnych wynikających z osiedlenia się w Krakowie oraz względnego spokoju, miasto Kraków przypominało pozostawioną ojczyznę. Oczywiście - potem okazało się, że również uczucia do hrabianki tez miały zasadnicze znaczenie. Opowieści o tamtej ojczyźnie, których nasłuchałem się od Babci, o Jej przodkach, pozwoliły mi na wyjaśnienie, dlaczego wręcz zatkało mnie na widok przepięknego Tyrolu. Znam to także z opowiadań mojej Mamy, która z rodzicami bywała w Tyrolu. Dziś jedynie co pozostało z zamierzchłych czasów, to pisemnie spolszczone austriackie nazwisko, pojedyncze obco brzmiące wyrazy używane w mowie potocznej, ale tez moja pamięć, która podpowiada mi, że najlepszym wyborem dla mnie jest Polska i tylko Polska. Potomków rodu można spotkać nie tylko w Polsce, również w Australii i Niemczech... Warto było odbyć taką sentymentalna podróż. Szkoda tylko, że bez przewodnika nie udało mi się osiągnąć lepszego rezultatu. Ale może to nawet dobrze? Dziś ludzie żyją według własnych sposobów życia. Rujnowanie im dnia codziennego swoją obecnością nie leży ani w moim, ani w ich interesie. Podobnie mają się sprawy w Polsce. Osobiście mam tę satysfakcję, że wiedza mija na temat Genealogi rodziny jest znacznie większa niż poszczególnych członków rodziny. I to daje mi przewagę nad nimi...
Wszystkim życzę udanego weekendu i pozdrawiam. 

                                                                           P  a  p  k  i  n
       

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz