Szukaj na tym blogu

środa, 10 stycznia 2018


                                    P  o  r  a  n  e  k....

Rozsuwam zasłony niczym kotary w teatrze. Podnoszę rolety... Spadł śnieg...? Niestety - znowu czuję się zawiedziony...zamiast śniegu - deszcz.... Na podłodze rozstawione kapcie - straszydła, na krześle zwinięte, ciężko oddychające ubranie rzucone w nieładzie z wieczora, a na łóżku...na łóżku nie ma nic...na szczęście nic!  Acha...i jeszcze nadpalona świeca na stole, zgaszona już przy mętnych wieczornych oczach. Tak to jest być podglądaczem samego siebie - zatrzymać swój własny film, stanąć z boku, podziwiać dobrze wykadrowaną scenę przez "wieki" chwil.... Czasem wystarczy mały obrót, kropla żywego koloru, by osiągnąć perfekcję. Czasem taki obraz wystarczy, by domalować do codzienności symfonię porannych zapachów dobiegających z kuchni - świeży chlebuś, bułeczki, cytryna, aromat kawy....   Teatr migocącego światła , klepsydrę nieskończonego czasu. Czasem się udaje, trzeba tylko odpowiednio popatrzeć.... Tylko ta aura za oknem. Brak zimy, późna jesień i...monsun. Ale tu - wewnątrz mojego gniazdka jest swojsko, uroczo, pachnąco... Żyć nie....

2 komentarze:

  1. Pomimo tej jesienno-zimowej szarugi trzeba się trzymać i nie dać się tej aurze. Byle do wiosny, przyjacielu!

    OdpowiedzUsuń
  2. No fakt. Do wiosny bliżej niż dalej. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń