Szukaj na tym blogu

wtorek, 19 grudnia 2017

                            Jedyne takie Święta...(wstęp)

Czasem przychodzi taki wieczór, gdy siadam z niewidzącymi oczami przed szklaną taflą wyłączonego telewizora i..."uciekam" w przeszłość... Są takie dni, wieczory, gdy w mieszkaniu jest cicho - słychać tylko tykający zegar, gdy otacza mnie nostalgia i przywracam pamięć dawnych lat, nawet te z dzieciństwa. Uciekam do nich, do tych barwnych, beztroskich lat i uśmiecham się pod nosem, bo wtedy wszystko było proste, a podejmowane decyzje nie stanowiły problemu i nie ponosiło się za nie szczególnych konsekwencji. Ta "ucieczka" do starych czasów, to może zbyt dużo powiedziane, ale miłe wspomnienia, do których powracam, bo warto. To barwne życie i beztroska, to ludzie mnie otaczający, których przywołuję we wspomnieniach...i tak siedząc spokojnie w fotelu, przywołuję ich, jak na apelu pamięci. Oni nadal żyją we mnie i przy mnie. Gdzie te czasy, kiedy lody "Cassate" były szczytem szczęścia, a stężona galaretka z cukrem o różnych smakach i zabarwieniu, były ziemskim rarytasem...? Zanurzyłem się w tym moim dzieciństwie - w dzieciństwie bez ponad stu kanałami telewizji, bez komputerów, empetrójek, bez telefonu komórkowego...Wspominam grę w "siedem cegieł," zbieranie kapsli, znaczków i zabawy plastikowymi Indianami czy też ołowianymi żołnierzykami... Jakie to wszystko dalekie! Czas szybko minął i ani się obejrzałem, świat się zmienił... Dziś "stoję na głowie," bo tamtego świata już nie ma, a ja nadal słyszę słowa mojej Babci lub Mamy opowiadających o "płonącym ognisku i szumie wiatru niosącego leśne echa." Kto wie, czy to właśnie nie te opowieści z przed lat, nie przyczyniły się do moich teraźniejszych wędrówek..? I siedzę tak zapatrzony w to, co przeminęło. Wracam do tych wspomnień, do ludzi, do świata, który już się skończył, choć żyje we wspomnieniach. Będzie żył tak długo, jak długo będzie się o nim pamiętało. O Bożym Narodzeniu, jednym z licznych, które przeżyłem...
                        "Świat pachniał, jak po deszczu las - 
                             zatrzymałem w miejscu czas...
                          Pamiętam świat, poranny chłód,
                              kilka spojrzeń, kilka słów...
                     Mały nasz pokoik przed ludźmi nas krył,
                     "krainą czarów" zawsze dla mnie był..."
Mały pokoik na "Serwówce..." Zawsze z dumą podkreślałem. że mimo, iż pochodzę z rodziny raczej biednej, ale o bogatej Genealogii - znam życie od podszewki. I choć wiele zdarzeń znam z opowiadań, które wszystkim nam dzieciom przekazywano historycznie - kultywuję te tradycje, pamięć, również tych tragicznie i bestialsko zamordowanych na Wołyniu...Żyłem w warunkach, czasem arcytrudnych (domy dziecka), szczególnie jeśli chodzi o sprawy materialne. Podkreślam to z dumą dlatego, że traktuję ten czas jako źródło ważnego doświadczenia i wiedzy o życiu, którego ludziom wychowanym pod kloszem zwyczajnie brakuje. Doskonale pamiętam czasy, kiedy nie było czym zapalić pod kuchnia w celu ogrzania się, czy ugotowania marnej zupki. Przyrządzenie choćby tzw. "wodzianki" - (przegotowana, gorąca woda z dodatkiem łyżki smalcu i wrzuconych do wrzątku czerstwych kostek chleba - całość przyprawiona czosnkiem), sprawiało problem. Zbierało się różne rzeczy do spalenia - chrust, kawałki drewna, wszystko, co nadawało się do tego celu. W małym zawilgoconym pomieszczeniu, którego okno wychodziło na podwórko (zdjęcie - okno na parterze), na 15 metrach kwadratowych mieszkało nas sześć osób.
W takim pokoju żyło nam się ubogo, w pobliży tych, którzy mienili się "elitą..." Bo sąsiad był złodziejem, a w sąsiedztwie samej Serwówki mieszkali pijacy i...prostytutka. Wcale mnie to nie dziwi, że Mama musiała zareagować oddając nas do Domów Dziecka, jak tez z powodów materialnych. Ale to wszystko jakoś trzymało się razem, było solidne, dało się z tym funkcjonować i czegoś się nauczyć...Czasem sobie w duchu myślę, że "dzisiejszym" przydałoby się poznać odrobinę życia, bo niestety odnoszę wrażenie, że ludzie Ci łatwo mówią o swoich problemach i chętnie występują w roli mentorów bez znajomości tematu. Mam w tym miejscu na myśli także moje dzieci... Ja rzeczywiście poznałem co to jest problem i jest to mój ogromny dorobek, wielkie bogactwo życiowej wiedzy, do której otwarcie się przyznaję. Później, kiedy sam założyłem własną rodzinę, musiałem tak postępować, aby chronić ją przed wszelką maścią "rewolucjonistów" i żyć zupełnie obok. Niestety - to pokolenie nie było moim i dziś żyje na bakier z wszelkimi prawidłami, a czasem jest wprost nieznośne, delikatnie to ujmując. Bo wszelkie rewolucje robili zawsze wielcy wariaci i narwańcy, a ja musiałem być w stopniu maksymalnie możliwym - normalny, nawet wtedy, gdy za prawdę o Katyniu posadzono mnie w wojsku na trzy tygodnie do paki... To wynikło też z faktu, że musiałem zarabiać na swoją rodzinę, cierpiąc wyrzeczenia, bo na niczyją pomoc liczyć nie mogłem i też nie chciałem. Wychować wraz z żoną dzieci, które dziś nie są zbyt przyjazne, czasem nawet agresywne (nie wiem po kim odziedziczyły swoje charaktery), zapewnić egzystencję i normalność w wychowaniu. Kiedy zabrakło żony i matki, wszystko się zaczęło walić. Dostały wiatr w "żagle"  zwłaszcza po wyjściu za mąż...Nikt z nas ideałem nie jest, każdy ma jak ma...I tylko te wspomnienia jakoś trzymają mnie wyprostowanym...(cdn)
                                              P  a  p  k  i  n

     
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz