Szukaj na tym blogu

wtorek, 31 stycznia 2017

"Ogrody Wspomnień..."

Rzeczywiście wpadłem w psychiczny dołek. Niepotrzebnie wszedłem w "Ogrody Wspomnień" portal poświęcony tym, którzy odeszli. Mam tam swój profil i tych, którzy tak bardzo są mi bliscy. Takie wejście zawsze mnie stawia w sytuacji melancholijnej. Nie pozwala "myśleć," zatapia w zadumie i każe wręcz wracać do czasów odległych, do ludzi, których już nie ma...
                                                 Nie ważne, ile minęło lat,
                                           nie ważne, jak zmienił się świat,
                                           bo dla mnie nic się nie zmieniło,
                                     wszystko jest takie same, jak kiedyś było
                                             prócz Ciebie, której już nie ma...


Niezależnie ile czasu upłynęło od Twojego odejścia, zawsze jestem z Tobą przez te wszystkie lata. I tak będę trwał do końca moich dni...
Błąkałem się po świecie, po drogach  i bezdrożach szukając miejsca w spokoju....
Lecz zamiast przysporzyć mi wygody, dają smutek, zgryzotę, często zniechęcenie...
Dlaczego pamięć człowieka jest tak pamiętliwa..? Dlaczego goni człowieka tak natrętnie, naciska i na wskroś przenika...?

                                          Panie - dlaczego mi Ją zabrałeś,
                                           czy nie było innego wyjścia...?
                                        Może ode mnie mniej oczekiwałeś,
                                      a Ją zabrałeś do Krainy Szczęścia...?
                                         Dlaczego dziś chodzę po świecie
                                                z oczami pełnymi łez...?
                                                 Dlaczego moje życie,
                                              skazane jest na stres...?
                                    (Pamięci mojej żony, 31 stycznia 2017 r.)


niedziela, 29 stycznia 2017

              Refleksje i przemyślenia - 

                  czyli "list do mnie..."
...I jak mam sobie odpowiedzieć na tyle dręczących mnie pytań? Czy zdołam nabrać sił, czy pozostanę w bezsensie i niemocy...? W bezsensownym gąszczu zmian, miedzy antypatią, a sympatią stoję jak kłoda nie widząc ani zmian, ani szans dla siebie. Na pustkowiu własnej duszy można nakreślić dziesiątki własnych ścieżek do... no właśnie - dokąd..? Dokąd prowadzą kręte ścieżki życia, strome wzniesienia, które każdego dnia pokonują moje "opuchnięte" stopy? Czym byłby człowiek bez swoich ślepych zaułków, bez zbędnego balastu duszy, bez niepotrzebnego życiowego doświadczenia...? Stąd tyle pytań bez odpowiedzi, stąd tyle wątpliwości, których nikt nie potrafi rozwiać? Skąd wiara, skąd nadzieja...? 

Nie widać ani dobra, ani zła, nie widać nadziei...nie widać światła... W trudnych chwilach potrzebuję tego jedynego, małego impulsu życia. Kolejnego szturchnięcia do przodu, kolejnego przykrego kopniaka na drogę...Mimochodem oglądnę się wstecz, choć rzadko to robię... Spojrzę na "spalone ściany" starego świata, na zimne posadzki starych podłóg, by poznać smak hermetycznego chłodu życia. Z przeszłości nic nie powinno pozostać, nie powinno się zaplątać w teraźniejsze czasy...? "Spalone mosty"... czy to najlepszy w życiu start? Jak to dobrze, że nie zatraciłem wiary i pozostawiłem w pamięci wszystkie obrazy z dawnych lat...Kilka słów w starym notatniku, marne kilka nut nucone od niechcenia pod nosem, kilka żywych obrazów z przeszłości, zwłaszcza te sprzed prawie 23 lat...mała walizeczka pełna wielkich zmian, które w niwecz się obróciły...mała walizeczka oszpecona niezliczoną ilością ran....i jeszcze kilka kartek luźno zapisanych małym druczkiem ostrym ołówkiem, które na duszy ułożone, dały początek rodzinnej Sagi...Zabieram to wszystko w moich myślach, aby żyć nimi tak długo, jak się tylko da. Teraz, kiedy już nic mi nie pozostało tylko czekać na...z duszą na ramieniu, wyruszam dalej w świat - w pierwszą zimową podróż do jakże innego miasta i...świata. Jak długo zabawię - nie wiem, ale będę spotykał się w tym miejscu z tymi, którzy mnie odwiedzają. Bywajcie...!
 PS.
Jutro na blogu mnie nie będzie - będę w podróży. A zatem, miłego poniedziałku życzę.
                                                                  P a p k i n

sobota, 28 stycznia 2017


                            Stare dzieje...

       czyli magiczny świat zamknięty w opowiadaniach....
Pamiętasz Babciu...?
Otwieram małe kartonowe pudełeczko.... Tam schowane są wspomnienia. Małe pudełeczko o zielonych ściankach z przykrywką ozdobioną różowymi kwiatkami. Uchylam pokrywkę... Tam zaklęte, zatrzymane w czasie jest moje dzieciństwo. Jestem blisko Ciebie Babciu - przeglądam zdjęcia i dokumenty.... Hehe, mały chłopczyk o zadziwiającym spojrzeniu i jasnych włosach, w krótkich spodenkach... Patrzę na "magiczny ogród" rozciągający się za budynkiem (stajnie i inne), porzeczki, agrest, pajęczyna 
  winogron, jabłonie - serwowski ogród.... Pamiętasz Babciu...ile miałem lat: - może dziesięć, a nawet mniej (na tym zdjęciu zapewne dwa, trzy lata?)... Wdrapałem się na starą, ogromną jabłoń i nie mogłem zejść... Pamiętasz Babciu, jak krzyczałem - Babciu kochana - ratuj...! Byłaś zawsze przy mnie, przez całe moje dzieciństwo i później też. Byłaś moją nieodłączną częścią. Bez Ciebie nie istniał świat, a życie nie byłoby takie same.... A później, kiedy tułałem się po nocach w ucieczkach z Domów Dziecka, to Ty Babciu szukałaś mnie po nocy oświetlając ciemność zwykłą świeczką... Ty Babciu chowałaś mnie przed gniewem mojej Mamy, dawałaś jeść skrycie, troszczyłaś się o mój los... Zadręczałaś... Pamiętasz Babciu o bajkach, które mi opowiadałaś: o Maciusiu Skowronku, o tym, jak wszystkich mieszkańców Dąbrowy zły czarodziej przemienił w małpy...? A pamiętasz, jak biegałem po grządkach gospodarza, a Ty pilnowałaś, żeby nas gospodarz (Serwa) nie przyłapał..? Jak opowiadałaś mi o swoim życiu...? Mogłem słuchać tych opowieści całymi godzinami, kiedy pod kuchnią płonął ogień, a Ty opowiadałaś o cudownych kwiatach na łące, o rodzicach, o swoim Tacie, o Krakowie i o Wiedniu. O podróżach do Tyrolu, o rodzinie tej bliskiej, tej tak odległej, o wielkim statku co zatonął na Oceanie... Pamiętam Babciu i zawsze chciałem powtórzyć wszystkie te opowieści swoim dzieciom. Los jednak sprawił coś innego, a życie szło nadal do przodu... Nikt nigdy nie był ze mnie tak dumny, jak Ty Babciu. Nikt nigdy nie bronił mnie przed całym światem jak Ty. Nikt tyle ciepła nie dał mi z siebie i tyle miłości... zresztą dawałaś je wszystkim... Dziś tęsknię za Tobą. Przeglądam pożółkłe kartki z zapisami, listy, które udało mi się zachować przed zniszczeniem, które dotyczą Ciebie Babciu, a pochodzą z końca XIX i początku XX wieku... Życie zatrzymane w kadrze zdjęć i dokumentów. Co z nich pozostało...? Jedynie wspomnienia...
                                                    (notka z dnia 17 czerwca 1970 roku)


piątek, 27 stycznia 2017


                   Dziś informacyjnie....

Tym, którzy zwątpili i z różnych powodów zasłaniając się niewiedzą informuję, że portal Facebook zablokował mnie na siedem (7) dni. Z tego powodu jakikolwiek kontakt poprzez ten portal nie jest możliwy. To nie jest pierwszy przypadek (było już kilka), kiedy blokują mnie jego lewaccy właściciele. Nie działa mi także Messenger. Jaka jest przyczyna zablokowania mnie? Otóż odpowiedziałem znanemu na portalu gościowi, który notorycznie obraża innych i włos z głowy mu nie spada. Mnie natomiast natychmiastowo zablokowano. Oto słowa, których użyłem w odpowiedzi: "Posłuchaj cioto! Również Ciebie można byłoby zapuszkować za Twoje durnowate wywody" Czyżbym popełnił zbrodnię, za która od razu idzie blokada? W informacji podano przyczynę: "Usunęliśmy poniższy tekst ponieważ nie spełniał standardów społeczności Facebooka."
A teraz specjalna informacja dla pani, która napisała do mnie te słowa na Messengerze: "Dzień dobry! Widzę, że się pan obraził, choć nie wiem dlaczego? Cóż, przepraszam i nie będę przeszkadzać. Pozdrawiam." Pani Bożenko! Tuż po zablokowaniu mi konta na Fb wysłałem do pani sms-a ze stosowną informacją. Próbowałem także kilkakrotnie kontaktować się z panią na podany przez panią numer komórki. NIESTETY! Podany numer nie odpowiada. Najwyraźniej informacja tez nie doszła, bo nie otrzymałem raportu doręczenia. Proszę zatem zadzwonić do mnie na podany wcześniej numer mojej komórki - dziękuję. Ani mi w głowie obrażania się na kogokolwiek. Serdecznie pozdrawiam.

                                                                                                            Papkin


czwartek, 26 stycznia 2017


                        K  r  e  m  ó  w  k  i....

Własnie wczoraj nimi się objadałem, ale nie takimi jak na powyższym zdjęciu. Oczywiście, w różnych częściach kraju są różne receptury, ale te (nasze) są jedyne. Dlaczego? Przypomniałem sobie przy okazji krótki artykulik, który napisałem w rok po śmierci naszego papieża Jana Pawła II, a to z uwagi na pewien "incydent" w którym uczestniczyłem w Poznaniu lat temu kilka.... Kremówki zwane "papieskimi," "odkryte" zostały jakby na nowo po tym, jak Jan Paweł II w czasie spotkania z pielgrzymami na wadowickim rynku, dowcipkował o kremówkach jedzonych z dumą po zdaniu matury. Oczywiście, że ich procedura była inna niż obecnie, chociaż właśnie te kremówki znane są i popularne nadal w podkarpackim i małopolskim województwie. Sam będąc dzieckiem i młodzieniaszkiem, zajadałem się tymi smakołykami, one do dziś smakują tak samo. Te, co nam cwaniacy zaoferowali między innymi w Poznaniu, wystawiając jakiś wyrób zwany kremówką, w dodatku za 6 złotych za sztukę, nie miało nic wspólnego z prawdziwymi kremówkami, o których wspominał Papież. Nazywam ich cwaniakami, bo próbowałem rozmawiać o tym ze sprzedającymi ten wyrób, którzy mi z kolei próbowali wmówić, że to oryginalna procedura kremówki papieskiej. B z d u r a...! Nie wiedzieli zapewne, że rozmawiają z osobą, która wie, zna z wyglądu i smaku kremówki, a które to własnie z racji wspomnienia o nich przez Papieża, nazwano "papieskimi." A historia tego wypieku jest jest całkiem inna. Ale dlaczego ja się dziwię..? Przypomina mi się nawet twierdzenie poznaniaków, którzy w 1978 roku, gdy Karol Wojtyła został wybrany papieżem, przypisywali mu poznańskie pochodzenie. Ś  m  i  e  s  z  n  e...!  Natomiast z tymi kremówkami było tak.... "A tam była cukiernia. Po maturze chodziliśmy na kremówki. Żeśmy to wszystko wytrzymali, te kremówki po maturze..." Zapewne wszyscy pamiętają te słowa papieża uśmiechającego się do swoich młodzieńczych wspomnień na wadowickim rynku. Kremówki były królewskim darem Jana Pawła II dla rodzinnego miasta. Tu rocznie zjada się ich około miliona sztuk i nie wiele mniej wywozi w specjalnych opakowaniach z napisem "Wadowice." Z samych kremówek Wadowice mogłyby od biedy żyć, gdyby je bardziej ceniły to znaczy, gdyby miały one cenę pamiątki, a nie ciasta.... W lokalu cukierni, na którą wskazał ręką Jan Paweł II, dziś jest siedziba banku. Natomiast Urząd Miasta nie zamierza ograniczać produkcji kremówek do tych ściśle "papieskich" o dokładnie określonej recepturze. Wydaje się też, zresztą wszystko na to wskazuje, że powrót do dawnego smaku nie byłby możliwy dzisiaj, ponieważ nie ma już takiego mleka, takich jajek, jak dawniej. Wiem także, gdzie w Wadowicach są najlepsze kremówki: w cukierni "U Lenia" tuż za kościołem oraz w cukierni przy ulicy Jagiellońskiej. Te pierwsze pochodzą z Krakowa, te drugie z Zawoi... Karol Wojtyła, późniejszy papież zajadał się kremówkami produkowanymi przez Karola Hagunhubera - właściciela piekarni i cukierni, a było to siedemdziesiąt (70) lat temu. Jego syn (cukiernika) również Karol jr. dziś mieszkający w Stanach Zjednoczonych w Clown Point w stanie Indiana, jest już po siedemdziesiątce i kilkakrotnie odwiedzał Wadowice. To własnie z tych spotkań pochodzi informacja, że młody Karol Wojtyła zjadł kiedyś dwanaście kremówek naraz.... Stąd zapewne biorą się słowa Papieża: - "żeśmy to wszystko wytrzymali...?" Taka jest prawdziwa historia tej słynnej kremówki, wręcz inna niż przedstawiają ja snobistyczni poznaniacy. A jaką zaoferowano mi kremówkę w Poznaniu? Zmierzyłem! Duże ciacho o wymiarze: 10 cm x 6 cm, z jakąś masą z bitej śmietany w kolorze różowym. A wczoraj najadłem się kremówkami podobnymi do tych na dolnym zdjęciu. Mimo wszystko życzę smacznego....!

  

wtorek, 24 stycznia 2017


              M  i  n  i  s  t  r  a  n  t  k  i.....

Obiecałem, zapomniałem, teraz sobie przypomniałem. Po dwóch latach postanowiłem postawić pytanie... A więc coś o czymś, o czym nikt w kościele nie chce mówić. Ja przynajmniej nic nie słyszę i na pewno nie jestem w tym odosobniony. Rzecz idzie o....ministrantki! Myślę, że pewnie jest zapotrzebowanie (boom) na ministrantki. Oczekiwania na posługę przy ołtarzu przez dziewczyny spełnił nasz święty papież Jan Paweł II. Niestety - jak to się w Polsce dzieje, a właściwie nic się nie dzieje w tej sprawie, nawet zauważam, że ludzie przyjmują komunię świętą tak, jak za dawnych czasów, czyli na język, a nie do rąk. Oczywiście tu można polemizować, ale....(?) Czyżby pomysł się nie przyjął, czy księża sobie tego nie życzą lub po prostu jest im to niewygodne? C i e k a w e!
Ale są kościoły, w których coraz częściej przed ołtarzem widać dziewczynki. Podobno w całym kraju (?) jest ich już ponad pół tysiąca. Jednak nie wszystkim księżom to się podoba. W czasie wizyty duszpasterskiej (kolędy) zadałem to pytanie sądząc, ze uzyskam zadawalającą odpowiedź. Nic bardziej błędnego. Owszem, ksiądz polemizował ze mną, ale ostatecznie stwierdził, że "dziewczyny jakoś nie garną się do tego..." Czyżby...?! Uważam, że tu potrzebna jest dobra wola ze strony nie tylko księży, ale przede wszystkim od miejscowych biskupów czy arcybiskupa. Niestety, często jej brak i...totalna niechęć powoduje stan zapaści. Podobnie jest w innych dziedzinach, ale o tym kiedyś.... Konserwatyzm zacietrzewiony u poszczególnych przedstawicieli hierarchii kościelnej działa więcej na szkodę niż służy dobru. A przecież papież Jan Paweł II zezwolił na służenie do mszy dziewczętom już wiele lat temu. Potwierdzeniem tego była służba przy ołtarzu w czasie sierpniowych Dni Młodzieży w Kolonii. Podobno Episkopat Polski ustalił, że decydują o powyższym poszczególni biskupi diecezjalni. U nas cisza, jak makiem posiał... Stąd więc to moje pytanie! Skutek jest taki, że dziś na czterdzieści (40) diecezji w Polsce, tylko w dwudziestu jeden (21) diecezjach, dziewczęta mogą być ministrantkami, w dziewiętnastu (19) NIE...!  Czyżby zakaz obowiązywał? Dlaczego biskupi nie są jednomyślni? Według jezuity o. Dariusza Kowalczyka, wielu biskupów uważa, że kiedy dziewczęta dopuszczone byłyby do ołtarza, wypchnęłyby chłopców (czyżby zazdrosny strach przed dominacją dziewcząt?) Wiadomo bowiem, że w tym wieku dziewczynki są bystrzejsze, lepiej czytają i są bardziej śmiałe, a to na pewno deprawuje chłopców. Ci rezygnowaliby i z czasem mogłoby być więcej ministrantek niż ministrantów. Chodzi mi też po głowie inna przyczyna, ale pozostawię to wyłącznie dla siebie. To z kolei mogłoby mieć zły wpływ na liczbę nowych powołań, które i tak z roku na rok niepokojąco spadają. W diecezji opolskiej nikt nie boi się dominacji dziewcząt ministrantek i spadku powołań. To właśnie tam zaraz po tym, jak papież Jan Paweł II na to zezwolił, pojawiły się pierwsze ministrantki w Polsce. (dziś jest ich już ponad sto) Jednym z pierwszych kościołów tej diecezji, w którym zaczęły służyć do mszy dziewczyny, była parafia pw. Świętego Michała Archanioła w Pawłowie kolo Raciborza. Niby jeden kościół, a jakże różniący się pod wieloma względami (?) 

    
PS.
Ktoś zapyta, skąd te moje wątpliwości, bo podobnych jest znacznie więcej? Jestem w wieku, kiedy nastąpił okres refleksji i przemyśleń. Nie oznacza to, że podnoszę "bunt," czy inne "niepokoje." Po prostu, staram się przemyśleć wszystkie za i przeciw, a tych pytań bez odpowiedzi jest bardzo wiele, o których napiszę w najbliższym czasie. Obecna notka, jak tez inne, powstały już jakiś czas temu. "Bilem" się z własnymi myślami, czy je w ogóle publikować, ale pytania te mnie nurtują i znikąd nie mam stosownych odpowiedzi. Stąd wiec zadaję je teraz.
                                                                                         P a p k i n

poniedziałek, 23 stycznia 2017


                         P o d r ó ż e....

Chciałbym poznać świat dogłębnie,
wszystkie jego zakamarki,
błękit nieba i przyrodę,
kontynenty, oceany.
                                               na bezludnej  pobyć wyspie,
                                               jak Robinson z tej powieści,
                                               mieć kobietę za Piętaszka, 
                                              w głowie radość się nie mieści.
Pofiglować też z małpami
w amazońskiej kniei puszczy
i przepłynąć Orinoko,
albo całą Amazonkę.
                                               Potem stanąć na biegunach
                                               i przemierzyć Antarktydę,
                                               wdrapać się na sam dach świata - 
                                               w Himalajach też nie zginę.
Odkryć znowu Amerykę,
po Indiańskich chodzić szlakach
i Afrykę także zdobyć,
nad niedolą ludzką płakać.
                                                 Przebyć szlak bezkresnych prerii,
                                                 australijską poznać rafę,
                                                 trochę sobie pokowboić,
                                                 lub przepłynąć wprost kajakiem.
Przewędrować szlak niebieski
przelatując samolotem,
z kontynentu na zachodzie,
w Polsce znaleźć się z powrotem.
                                                Tu najwięcej jest radości,
                                                 gdy się spojrzy dookoła,
                                                wokół wszystko takie swojskie,
                                                znów tu jestem - 
                                                serce woła...!
                                                                  (6 sierpnia 2004)

A wszystkim się wydawało, że Papkin jeździ dla przyjemności... Szeptali po katach, że pieniądze wydaje na jazdy (tak, jakby to były ich pieniądze).... Cała reszta siedziała na zapiecku, nie ruszając tyłka nawet poza miasto, znając jedynie drogę pomiędzy Serwówką,
a rynkiem. (znany przypadek zaginięcia mojej cioci, która zboczyła w inną ulicę i po prostu nie potrafiła wrócić do domu. Takie to były ich "podróże") Ale mnie przyklejano łatkę niemal za wszystko i powinienem już raz przyzwyczaić się do tego, co zresztą nastąpiło po latach - nie przejmowania się tym, co kto o mnie mówi i myśli. Nie wiedzieli co mnie goni po świecie. A ja odwiedzałem wszystkie miejsca związane z rodziną. Już wtedy gromadziłem dokumentację, która posłuży mi później do opracowania genealogii. Ja natomiast nie widziałem potrzeby informowania nikogo o swoich zamiarach. 


  
Swoje podróże zawsze nazywałem :granicami wytrzymałości." Bo w pociągu zawsze trzeba usiąść wygodnie. Nie ma znaczenia, czy jedziesz na północ, czy południe, na zachód, czy na wschód. Chodzi o miejsce, które pozwala w nocy zdrzemnąć się i dać wypoczynek nogom, które w ciągu dnia będą musiały pokonać kilometry. A różnie bywało z tym wypoczynkiem. Starałem się specjalnie nie wybierać "luksusu," ale jeśli miało się odrobinę szczęścia...? Dziś inaczej się podróżuje, w innych warunkach, nie to co przed laty.... Staram się układać wszystko w kolejności, z góry planuję każdą czynność, a planując podróż - mieć wszystko ułożone według wcześniej zaplanowanej trasy, dokładnie analizując każdy szczegół. To także rozsądek i przyzwyczajenie, a całe podróżowanie zamyka się w przedziale wagonu. Nie inaczej jest w czasie wędrówek po górach: po połoninach bieszczadzkich, na szlakach itp. W wagonie trzeba odsiedzieć swoje, odczekać, często nawet w korytarzu, w ścisku i niewygodzie, porozmawiać z ludźmi lub pomilczeć... Za oknami wagonu dzieje się świat... Pochyłe kłęby powietrza zsuwają się na horyzont. Pod poszarpanym niebem dymy chmur oddalają się gdzieś do tyłu. Patrząc czujnie przez okno, wyczekuję jakichś znaków rozpoznawczych, które tkwią w mojej pamięci, a które przed podróżą "wbijałem" sobie w głowę (zapamiętałem). To takie znaki prowadzą mnie w miejsca, które są moim celem. To także daje poczucie bezpieczeństwa (podróż na Ukrainę do miejsc niby tak znanych, a jak bardzo nieznanych). Można coś powiedzieć, z orientować się nawiązując do sytuacji, którą dobrze się zna lub nie zna wcale. Wtedy czekam, wypatruję.... Za oknami wagonu zmieniają się krajobrazy. Nie rozpoznaję okolicy jeśli jestem po raz pierwszy, ale doświadczenie pomaga, nie pozwala się zagubić, nawet w obcej okolicy. W odbiciu szyby zaczyna się miasto - miejsce, do którego zdążam. Spotykam różne otoczenie - graffiti zarośnięte trawą lub na nowej elewacji budynku. Zastanawiam się, czy to sztuka, czy wandalizm? Opinie są różne i nie mnie to rozstrzygać, ale według mojego sumienia, to draństwo i wandalizm - nie ma innego wytłumaczenia.... Na peronie stacji nikt mnie nie wita, nikt mnie nie oczekuje - nie znam tu nikogo. Jestem zawsze sam ze sobą, bez niczyjego towarzystwa, zdany tylko i wyłącznie na siebie, czasem z mapą - planem miasta lub inną ściągawką.   



Nigdy też nie zauważyłem transparentu z krzyczącym powitaniem "Witaj Papkinie!" Nie było słychać dźwięków fanfar, a ten wokół mnie tłum, jak to na dworcach bywa, jest dla mnie niezauważalny. To normalne zachowanie sie tłumów, który za chwilę przeminie, gdy tylko opuszczę to miejsce. W lesie, na szlaku witam samego siebie i zawsze mówię do siebie: "Oto jestem...!"  Bo kiedy zasypiam, nawet pod drzewem w lesie, śpię czujnie, a może tylko czuwam? Zawsze mam taki lekki sen, który w razie "zagrożenia" każe podnieść zmęczone powieki. Podróżnik w czasie samotnej wyprawy - instynkt przetrwania.... Pociąg rusza, rozpędza się powoli. Tłum ludzi oddala się razem z białą linią peronu.... Do widzenia, do następnej podróży....

  
                                                    P   a   p   k   i   n

sobota, 21 stycznia 2017

O wszystkim i o niczym, czyli...

zapiski ze starego notatnika...

W wojsku pracowałem w branży prostytucyjnej. Dzięki temu miałem sposobność zapoznania się z ciekawymi ludźmi różnego światopoglądu (jak zostać...kochankiem). Przez to samo zapewne byłem lubianym sprzątaczem. Dyskrecja nie tylko zobowiązuje, ale jak się okazało - popłaca. Otrzymałem od systemu wychowanie moralne i umiłowanie do...przyrody. Ponadto jedna z klientek oficera politycznego, z zamiłowania "nauczycielka seksu" poinformowała mnie nieodpłatnie, jakie książki trzeba czytać, żeby nie iść na ślepo po ścieżkach życia. Czy to wystarczyło, aby zmieścić się w konkurencji? Chyba nie, sadzę po tym, co spotkało mnie w późniejszym czasie.... Być cieciem oznacza bycie Indianinem, bycie Indianinem oznacza bycie człowiekiem drugiej kategorii. Pięćset lat temu hiszpańscy konkwistadorzy umiejętnie wykorzystując mit nawracania, chcąc być dla Indian bogami - wyrżnęli w pień, upodlili i zniewolili zamykając w rezerwatach. Komuna uczyniła z nami podobnie.... (tu chwila zadumy i refleksji). Nas reżim powitał salwą karabinową, wiezieniem i zniewoleniem. Poddano eksterminacji, zanegowano oficjalnie w imieniu prawa wszystkie nasze wartości cywilizacyjne i dotychczasowy sposób życia. Władza pokazała swój snobizm, którego wprost nie cierpię.... Później do określenia snoba dołączyć należy snoba megalomana, chwalidupę i innej maści zarazę. Zastanawiam się, czy nie zgłupieć na stare lata, zapisywać w sekretnym dzienniku (notatniku), ile wydaję na jedzenie, bilety autobusowe, kolejowe, tramwajowe i...seks!? Feee!! Zawsze mawiałem, że na tą zarazę nie dam złamanego grosza i słowa dotrzymuję. Ale jak do cholery pogodzić to wszystko, co właściwie mi pozostaje po tym, jak mi w głowie wszystko poprzewracali...? I jak tu wojny ma nie być..! Siedzimy wszyscy jak ślimaki wydłubane z pancerza o "pustym" żołądku. Bo jak wyżyć z tego ochłapu....?
Szanowny Panie Ministrze Sprawiedliwości.
Pisze zmęczony życiem  samotny ojciec. Piszę, bo dłużej mam dość swojego życia. Jest ono dla mnie męką. Od wielu lat jestem wdowcem (na utrzymaniu dwoje nieletnich dzieci) za wszawe pieniądze, bez środków, które wystarczały by na normalną egzystencję. Państwo stanęło przeciwko mnie, bo środki, które otrzymuję z normalnej pracy są ewidentnie wydawane na pokrycie opłat z tytułu eksploatacji mieszkania, gazu, energii elektrycznej i innych. Na życie nie pozostaje nawet przysłowiowy ochłap! Próbowałem szukać pomocy w Opiece Społecznej, ale mi się nie należy, gdyż moje dochody z tytułu świadczenia pracy, przekraczają ustalony limit o....4,70 zł.... Ale wstyd tak żebrać. Nie chcę dłużej żyć i być zakałą oraz ciężarem dla mojej wspaniałej Ojczyzny i państwa. Tak, państwa, bo całe życie byłem uczciwym obywatelem, ciężko pracowałem dla innych i dla swojej rodziny. Nie kradłem i nie wchodziłem w kolizję z prawem - dlatego jestem żebrakiem...! Jako pięćdziesięcioletni "starzec" jestem zmęczony życiem i niezadowolonym, bo po co żyć "fajtłapie, niedorajdzie," gdyż za takiego mnie państwo uważa? Samobójstwa popełnić nie mogę, bo nie pozwala mi na to moja religia (jestem chrześcijaninem). Na ręce Pana Ministra składam tę moją prośbę o wyrok śmierci dla mnie. Ja zaś zrzekam się obywatelstwa polskiego raz na zawsze...
                                       Tak dawno przyszedłem na świat,
                                            jako zwykły, szary człowiek.
                                   Mieszkam w zwykłej szarej miejscowości,
                                             w zwykłym, szarym domu
                                         i chodzę do zwykłej - szarej pracy. (?)
                                             A kiedy przyjdzie mi umrzeć,
                           zostanę pochowany na zwykłym szarym cmentarzu
                                                  zasypany piaskiem...
                                W grób mój zostanie wbity drewniany krzyż,
                                           a na nim metalowa tabliczka,
                                               na niej wpisany napis:
"Tu spoczywa świętej pamięci (tylko, że pamięć się nie zgadza ponieważ  jestem (byłem) 
                                            zwykłym szarym człowiekiem) - 
                                  ludzi zwykłych, szarych nikt nie pamięta... 

      
                                                                                 P  a  p  k  i  n


piątek, 20 stycznia 2017

             O wszystkim i o niczym, czyli....

               zapiski ze starego notatnika...

Doszedłem do wniosku, że powinienem "powklejać" na blogu fragmenty obszernych działów ze starego notatnika, który nawet jeszcze obecnie służy mi jako materiał pomocniczy, a które to notatki są czasem prześmieszne, nie na miejscu, w wielu przypadkach nawet...głupie. Dlaczego..? Bo są to prywatne, czasem "intymne" zapiski. Może to dobra, może nie dobra decyzja, ale cóż....Może ktoś, kto nie ma możliwości zapoznania się z takimi pozycjami moich myśli, będzie je miał teraz? Dzisiaj fragment z "Ciecia," czyli to, co zawarte zostało w tomie I-szym....
" Z góry zastrzegam, że nie posiadam odpowiedniego wykształcenia i nie podejmuję się tak pięknie wylać swoich myśli, jak to robią nasi wielcy poeci, pisarze, czy autorzy książek naukowych. Zaznaczam tylko, że przechodziłem koleje losu. Żeby nie być gołosłownym powiem, że w wiosce Rzeszowie, gdzie ujrzałem światło dzienne, było nas pięcioro rodzeństwa. Mój ojciec był postawnym, wysokim facetem i nie odmawiał sobie (podobno) zachcianek. Ale to wersja nie moja i nie chcę z nią polemizować. Zmarł na tyfus w wieku 36 lat. ( w tym miejscu dokonuję korekty błędu, jaki zakradł się w chwili pisania notki) Ojciec zmarł mając 31 lat, a nie jak pisałem 36 lat... Żyliśmy w rodzinie w takiej biedzie, że jak skończyłem siedem lat, wszystko co dostałem na urodziny, był patyk do pasania krowy. Mieszkaliśmy u gospodarza posiadającego sporą połać pola na Drabiniance (wioska, którą wchłonęło miasto), konie i krowy. Potem mama zapowiedziała oddanie nas pod upojne skrzydła Domu Dziecka. I tak po jakimś czasie zostaliśmy rozdani... Mój los zrobił się nie do pozazdroszczenia. Nie będę się nikomu spowiadał z pierwszych chwil pobytu w "obcym domu." Powiem tylko, że jechałem tam z mieszanymi uczuciami, gdzieś w nieznane w fikcyjny dobrobyt. Dom ten na pewno nie był dla mnie ani matką, ani ciotką...Krótko mówiąc, żeby nie przeciągać: - pożegnałem ze łzami mamę, a potem listownie resztę rodzeństwa. Wcześniej bez pożegnania "wyemigrowało" starsze rodzeństwo. Upłyną całe lata nim ponownie się spotkamy, ale już jako dorośli i jakże inni ludzie.... Mimo ambicji i wrodzonej inteligencji, smykałki do wszystkiego, jako nie pijacy trunków, byłem przez współbliźnich źle traktowany, aż do dnia, kiedy się z wyrachowaniem upiłem na "śmierć" i dopiero wtedy przestałem być dla nich obcym chamem, a nawet komunistą. Coś okropnego...!  No dobrze - trochę o komunistach. Na długo przed tym, zanim jeszcze zacząłem kartkować ten "przewodnik," poddałem samego siebie szybkiemu egzaminowi, ilu wybitnych Polaków kojarzy mi się z komunistami. Wydobyłem z pamięci kilka postaci, choć w tamtym czasie nie wiele o nich wiedziałem będąc letnim sztubakiem. Bierut, Gomułka, Ochab, Gierek, aż wreszcie Jaruzelski. Ale zapewne nie o nich chodziło. Kojarzy mi się raczej lokalny komunizm, a wiec nauczyciele (nie wszyscy), wychowawcy i inni cwaniacy. Jak mawiał mój chrzestny: "W Partii potrzebni są mądrzy ludzie, a nie durnie i dewiaci." A ponieważ nie odpowiadałem tym skojarzeniom, nie mogłem zostać komunistą. Ale to nie znaczy, że nie zostałem poddany próbie przekoloryzowania z białego na czerwonego. Śmierć tym, którzy dokonać tego próbowali. Dostało się takiemu, który sięgnął  po wiszący na ścianie krzyż. Sługus i obrzydliwy ateista, mówiący na co dzień Norwidem. Udawał wykształconego i mądrego, później się okazało, że jedynie szkoła partyjna utrzymywała go na stanowisku... Poddano mnie terapii wstrząsowej próbując nawrócić. Taki stan trwał lata i co dziwne, nie skończył się z chwilą wyjścia z Domu Dziecka. Nikomu się to nie udało, choć nadal otoczony bylem laikami wierzącymi w cud dobrobytu i upojnego szczęścia jakie oferowano społeczeństwu... 
(cdn)
         
   

czwartek, 19 stycznia 2017

Takie sobie myślątka - zapiski rozsypane...                                   (2)

Przyjaciel to ktoś, kto Cię przytuli, gdy z zaczerwienionych od płaczu oczach znowu pojawią się łzy. Nawet jeśli należy do osób nie potrafiących pocieszyć, to skieruje Twoje myśli na inny tor, a Ty nawet bezwiednie zaczniesz się śmiać i odwzajemnisz ciepły uścisk. Przyjaciel zrozumie Cię bez słów. Potrafi określić Twój humor patrząc Ci prosto w oczy. Widząc w nich smutek zrobi wszystko, żeby został zastąpiony radością. Wyciągnie Cię na spacer, czy też zaprosi do siebie uśmiechając się przy tym serdecznie. W końcu odwzajemniasz ten uśmiech... Przyjaciel, to także ten, który od czasu do czasu walnie Cię w nie za mądrą głowę, powie kilka słów, które wyperswadują Ci jakiś szalony i głupi pomysł. W ten sam sposób może zareagować, gdy stwierdzisz, że się do niczego nie nadajesz, masz więcej wad niż zalet - tylko wtedy zazwyczaj mocniej boli... Przyjacielem nazwiesz tę osobę, której ufasz, której jesteś w stanie powiedzieć wszystko, nawet okrutną prawdę. Miedzy Wami nie ma tajemnic, a jeśli są, to dotyczą najbardziej intymnych i osobistych spraw.... Wreszcie przyjaciel, to ten świr, który z Tobą jeszcze wytrzymuje, który znosi Twoje humory i nie daje za wygraną, gdy nie masz na coś ochoty z powodu "zmęczenia,"  depresji, czy jakichś fochów. On po prostu jest i wspiera Cię nawet, gdy Cię nie do końca rozumie. Najpiękniejsze natomiast jest to, że taki układ najczęściej działa w obie strony....
Dobrze jest mieć prawdziwego przyjaciela....
  
                                                               P  a  p  k  i  n

środa, 18 stycznia 2017


Kresy - czyli historia rodziny mojego Taty..

                     (Fragment z Tryptyku)

                                                   Nad brzegiem Zboryszówki,
                                                       na polu wzniesiony,
                                           stał parterowy dworek z kolumnadą,
                                         widok rozległy miał od wschodu strony,
                                          słońce promiennie swe słało kaskadę
                                        na dom prześliczny, na ogrodów skłony
                                           tak oświetlając rzeźby, co gromadą
                                          kolumny i gzymsy ściany ozdabiały - 
                                             architekturą dom był wspaniały.
                                                 Wzniósł go ponoć lat temu
                                                 ojciec dziadka Franciszka,
                                           mądrzy artyści stworzyli budowlę,
                                      zamieszkiwała dworek rodzina ta sama,
                                         choć oczywiście generacje nowe...
                                                           I byli tam:
                                              dziadek, wnuki i ojcowie,
                                        mamy i żony dbające o zdrowie...
                                                              *****
                                   Dojść do posesji, wziąć we własne dłonie
                                          to, co zostało, po ruinie chodzić,
                                      otoczyć myślą wszystkie stare dzieje
                                    i jechać końmi przez pole, przez błonie.
                                   Albo od rzeki, wszak to czas nam skróci,
                                        więc podążałem pełen animuszu,
                                    w głowie piosenka jakaś znów mi leci - 
                               z wiankiem na głowie lub czuprynie włosów....
                                                              *****
                                Gdzieś za Marianówką od strony Piskora,
                                   pędzi po drodze jeździec zadyszany,
                                    koń zapieniony, w pocie cała głowa,
                                 rzeź i pogromy - płoną wszystkie domy.
                               Cała wieś w ogniu, czuje się swąd dymu,
                                 dziadek Franciszek zabity, czy ranny - 
                              wszystkich Polaków tam rżną dzikie bandy,
                                           rzeź i pożary w całej okolicy...
                                                              *****
                                   A dziś tu spokój - wszystko zamarło,
                                  po ziemi ojcowskiej nie zostało śladu,
                                  ta cisza tak ciąży i krew mi się burzy,
                                 a złość moja wielka - siłą wodospadu.
                                     Moja wyprawa mi się nie udała,
                              większość mieszkańców z ukrainizowana,
                                   naszego powrotu się nie doczekała
                                   ta ziemia nasza z dziada pradziada,
                              na wieki zostanie tylko w sferze marzeń....
                                                            (Horochów, czerwiec 1988)

                                                                                         P  a  p  k  i  n




wtorek, 17 stycznia 2017


             Kresy - czyli historia rodziny...

Rodzinna relikwia. Z opowieści Ojca wynikało, że w salonie urządzonym w stylu szlacheckim, na biurku pamiętającym odległe czasy (biurko było tak stare, że sam dziadek Franciszek dokładnie nie wiedział, skąd się ono wywodzi) stał ołowiany krzyżyk, a na nim wyryty napis: - "Werchoturia 1863." (podobno ktoś z jego rodziny brał udział w Powstaniu 1863 roku, a potem został wysłany na Sybir). Stał zawsze w tym samym miejscu i nie wolno było nikomu go ruszyć, czy nawet przestawić w inne miejsce. W tamtych czasach dzieci były tak zdyscyplinowane, że byłoby coś nieprawdopodobnego, aby któreś ruszyło "zakazany owoc." Byłoby to karygodne. Presja rodziców na dzieci była tak wielka, że nikt nie ośmielił się nawet dotknąć palcem owego krzyżyka. Była to podobno pamiątka z Syberii odlana z ołowianej kuli powstańczej. Była tam także wyblakła fotografia w owalnej ramce. Patrzył na nas smutny pan z obwisłymi wąsami i długą falistą brodą. Pod szyją smutnego pana sterczał sztywny biały kołnierzyk, zwisała niedbale związana kokarda. Nigdy nie dowiedziałem się kogo przedstawiała ta fotografia. Najprawdopodobniej był to ktoś najbliższy mojego ojca - pewnie jego dziadek. Na biurku mamy, w niewielkiej sypialni długo nocami paliła się lampa naftowa z haftowanym abażurem. Następnego dnia, przez jego połowę mama chodziła niewyspana. Nim się rozkręciła - dzień chylił się ku zachodowi....
Ogród był miejscem codziennych zabaw, do którego schodziły się dzieci z sąsiedztwa. "Botanik" - prywatne dzieło dziadka Franciszka było miejscem niedostępnym dla osób postronnych. Dziadek tu wypoczywał doglądając unikalnych roślin i pracując zawodowo. Z wykształcenia był botanikiem i roślino znawcą. Tedy też przechadzała się babcia Paulina - dostojna i postawna kobieta, zawsze zabawna i dystyngowana. Nikt i nic nie zakłócało spokojnemu życiu wiejskiej sielanki, choć tuż za miedzą tętniło życiem nieco ospałe miasteczko Horochów. Tak było do wczesnych lat czterdziestych, choć wojna dawała wiele znaków niepokoju, zadziorność sąsiadów pochodzenia ukraińskiego i ambicji nacjonalistycznych, kiedy w wyniku działań wojennych, rozpoczęła się "wojna polsko-ukraińska, rzeź Polaków na Kresach... Prawdopodobnie część zabudowań rodzinnej posiadłości spłonęła podczas napaści bandy ukraińskiej latem 1943 roku już po ucieczce Ojca wraz z ze starszym rodzeństwem oraz ciężko ranną jego żoną, która zmarła w drodze. Zniszczona została część inwentarza, a sam dom mieszkalny według relacji Gandara Czacharowa (Gerard Czarkowski) i jego siostry Zarii (Zofii), zachował się do końca lat czterdziestych i wykorzystywany był jako magazyn i stajnia. Popadając w ruinę został rozszabrowany. Pośród trawy i chaszczy, które porosły miejsce dawnego dworku, pozostały fragmenty fundamentów. (taką jedna cegiełkę przywiozłem do domu). Po ogrodzie i botaniku śladu nie pozostało poza fragmentem stawu, który został zasypany i dziś widnieje małe oczko wodne. Cały teren byłej posiadłości ojcowizny stanowi dziś dzika łąka. Przecina ją wyjeżdżona polna droga skracająca przejazd z drogi głównej do rzeki Zboryszówki. Okoliczni mieszkańcy zostali wymordowani. Byli to przeważnie Polacy, a także Ukraińcy. W latach siedemdziesiątych XX wieku na terenie posesji odnaleziono masowy grób. Prawdopodobnie byli to wymordowani mieszkańcy Marianówki i Horochowa. Być może w tym dole śmierci znajdowały się szczątki moich dziadków. Według relacji Gandara, gdy banderowcy napadli na Marianówkę, pierwszy zginął pastuch pasący krowę nad brzegiem rzeki - Peter Wasilko, który miał zaledwie 11 lat, a działo się to tuż przed zmierzchem.... Co stało się z rodzinnymi pamiątkami, z rodzinną  relikwią...? Bo kiedy Ojciec wrócił do domu zaalarmowany o tym, co stało się w Marianowce (pracował w Horochowie w elektrowni), dziadkowie leżeli zastrzeleni przed domem. Ciężko ranną Helenę oraz wystraszone dzieci (przyrodnie rodzeństwo) Ojciec zawiózł do szpitala. Niestety Helena zmarła w drodze. Udał się wiec do Rawy Ruskiej do siostry babci Pauliny - Anny. Nie wiadomo, gdzie w tym czasie znajdowali się bracia mojego Taty - Ludwik i Marian.
(cdn) 

poniedziałek, 16 stycznia 2017


Kresy - czyli historia rodziny mojego Taty..

Posiadłość nad Zboryszówką.
"Dworek dziadków w przysiółku Marianówka był obszernym domem mieszkalnym typu rezydenckiego. Przez okna zaglądały liście dzikich winorośli, w jego gąszczu kłóciły się chmary wróbli..." (cytat z opowiadania Mamy opartego na przekazach ojca oraz innych z rodziny). Dom stał w pobliżu starego drzewostanu, pośród którego bawiły się dzieci z okolicy. To "kryjówki:" - Szwedów. Indian, Kozaków, Tatarów i....Bolszewików... Z tarasu domu rozpościerał się widok sadu i "Botanika" - chluby dziadka Franciszka z wykształcenia botanika i przyrodnika. dalej za wierzbinowymi chaszczami były łąki, a jeszcze dalej stało potężne dębowe drzewo (pień jego ścięty na pewnej wysokości, stał jeszcze w czasie pierwszego mojego pobytu w Marianówce), około połowy drogi od domu do wolnym nurtem płynącej rzeki Zboryszówki. Nad jej brzegiem pasły się krowy i kozy, również okolicznych mieszkańców. W  rzece pławiono konie, a widok otoczenia zaćmiewał wyobraźnię. Brzeg rzeki zawsze zryty był zwierzęcymi kopytami. Dzieciarnia z okolicy, a nawet z samego Horochowa, zażywała kąpieli z całymi rodzinami, używając przemyślnych sposobów zabawy.Starsi późnymi popołudniami i wieczorami urządzali spacery wzdłuż rzeki, a pastuchy śpiewali piosenki pasąc krowy: - 
                                                                    "...Oj kobył ty dobryj pip,
                                                                    toby sijaw w polu bib...."

Z relacji mamy wynikało, że Ojciec nie był skłonny zbyt wiele opowiadać, jak było za jego młodości. Był zamknięty w sobie jeśli idzie o sprawy i wydarzenia z roku 1943. On i dwoje mojego rodzeństwa cudem uszło z życiem. Gdzieś daleko pozostał majątek - dom i całe obejście. Czasami nawiązywał do pewnych zdarzeń. Śmiał się wtedy i opowiadał, jak jeżdżono na majówki drabiniastymi furmankami, po cztery siedzenia na każdym wozie. Jak przygotowywano mnóstwo smakołyków.... Stary rządca - Wasyl do glancu czyścił samowar podśpiewując: - "...je pohoda, bude doszcz,
                              oj je ryba, bude barszcz,
                              ni pohodu, ni doszczu,
                              ne ma rybu i barszczu..."
Wszyscy biegali jak zwariowani. Szczytem całej imprezy były zabawy w wyścigi z jajkami, skoki w dal, biegi w workach i wiele innych. Raczono się jadłem i popijano samogon. Życie w domu rodzinnym przeplatane było codziennymi wydarzeniami zgodnych sąsiadów żyjących obok Polaków, Ukraińców i Żydów. Dziadkowie gospodarzyli na kilku hektarach ziemi, która przechodziła różne koleje losu, jako, że pamiętała czasy Powstania Listopadowego (dziadek był członkiem "Strzelca"), po którym to powstaniu Rosjanie zabierali ziemie Polakom. Te jakoś szczęśliwie się ostały (w przeciwieństwie do rodzinnych ziem w Bereźnicy w okolicy Sarn), a wraz z innymi podobno zostały rodzinie nadane jeszcze za króla Kazimierza Jagiellończyka (?) 

  
                                                                               (zdjęcie tytułowe: Marianówka w okresie międzywojennym)
(cdn)

niedziela, 15 stycznia 2017


Kresy - czyli historia rodziny mojego Taty..

Temu tematowi poświęciłem sporo uwagi w całej Genealogii. Wiem też, że nie wszystko do końca zostało zapisane, opisane, zgłębione. W tej części opisowej zamierzam przybliżyć świat Kresów współczesnych (okres wojny) czyli to co nazywamy "Rzezią Wołyńską, natomiast pochodzenie rodu przedstawię w innym czasie. Kresy mało znane i te wcześniej poznane, opowieści o ludziach z ziem Wschodniej Rzeczypospolitej. Są to wciąż żywe, nieznane dziś wielu ludziom historie mieszkańców tych ziem... Ja nie przeżyłem tej hekatomby, ale tam w czasie rzezi (na samym Wołyniu, Ukraińcy wymordowali ponad 60 tysięcy Polaków), a na całych Kresach w sumie 200 tysięcy. Pośród bestialsko zamordowanych są członkowie rodziny Ojca. Zabijano w wyrafinowany i bestialski sposób: siekierami, ćwiartkowano ciała kobiet, dzieci, starców, wieszano dzieci na płotach i przydrożnych drzewach, na drutach kolczastych, palono żywcem, przecinano piłami, wypruwano z łona matek nienarodzone dzieci. Te bestialskie mordy nigdy nie zostały osądzone - przeciwnie, dziś stawia sie pomniki oprawcom i uważa się ich za bohaterów. Czytając i opisując wszystkie te wydarzenia, ja również niejako zostałem zamordowany.Z przerażeniem wsłuchiwałem się w opowieści Gerarda Czarkowskiego (szeroko opisuję jego relację w "Genealogii"), jak opowiadał o tym, jak to banderowcy żywcem wrzucali ludzi do studzien, jak dzieci spalają w piecach, jak przywiązują mężczyzn do drzew i ćwiczą celne uderzenia siekierami, odcinając głowy, odrąbują ręce i nogi. Gdy tak słuchałem opowieści, kiedy pojechałem na Wołyń, a konkretnie do Marianówki, gdzie znajdowała się posesja dziadków (rodziców Ojca), z człowieka statecznego i pogodnego zamieniłem się w wystraszone zwierzę... Moi dziadkowie jak widać mieli wielkie "szczęście," ponieważ zostali zastrzeleni, gdy inni konali w męczarniach. Opowiadanie Gerarda jest o tyle tragiczne, że w tej potwornej rzezi brali udział jego synowie. Najmłodszy z nich ostrzega ojca, aby uciekał, wcześniej jednak zabili własna matkę, bo była Polką oraz własną siostrę... (w tym miejscu obszerna relacja i opis tych wydarzeń)... A ja zadałem sobie pytanie: "do kogo upodabniali się banderowcy..?" W Genealogii poddałem pod rozwagę dzieje bitwy nad Kałką, 31 maja 1223 roku. Starcia zbrojne pomiędzy wojskami rusko-połowieckimi z armią mongolską. Potworne mordy zastosowane przez Mongołów i technika zbrodni... Kto wie, czy nie jest to zaczerpnięta z tamtych czasów przez banderowców UPA, bo na to wskazują podobne metody, które stosowali w Rzezi Wołyńskiej....


                 (Zboryszówka, rok 2001 w czasie mojego pobytu na posesji dziadków)

I szedłem dzikim, mało wydeptanym "szlakiem,"
poprzez zarośla, między tatarakiem,
tuż nad lustrem wody, 
cichym nurtem rzeki,
co płynie spokojnie lata, może wieki...?
                                                        Dla mnie obca rzeka, lecz pamięta czasy,
                                                        gdy na jej brzegu siedzieli rybacy,
                                                        gdzie dzieci się kąpały - tu była rodzina,
                                                        od wieków na tej ziemi, matka rodzi syna.
Franciszek - mój dziadek, którego nie znałem,
lecz wiem o Nim sporo - wszystko opisałem,
tutaj zamieszkiwał, na brzegu tej rzeki,
Zboryszówką zwaną - jaki czas daleki...(?)
                                                       Teraz, gdy się przeciskam pomiędzy krzakami
                                                       spoglądam na plażę nad jej brzegami,
                                                       przywołuję czasy gwarne i wesołe,
                                                       teraz pusto i cicho, słychać tylko pszczołę.
Zaraz wejdę na plażę, zaraz ją zobaczę,
spojrzę w lewo na pole - pewnie się rozpłaczę,
tu gdzie stał dworek, teraz pusty plac
zarośnięty trawą - wszędobylski chaszcz...!
                                                       To tutaj ubowcy zabijali dziadków,
                                                       domostwo spalili i innych Polaków,
                                                       na miejscowym cmentarzu spoczywają wszyscy,
                                                       tutejsi sąsiedzi, Ci dalsi i bliscy.
Nic nie pozostało, nawet dęba ścięli,
a rzeka wciąż płynie po starej kądzieli...
                                                                             (trzecia krótka podróż na Kresy)
                                                                                                         Marianówka, czerwiec 2001 r.
(Cdn)