O wszystkim i o niczym, czyli....
zapiski ze starego notatnika...
Doszedłem do wniosku, że powinienem "powklejać" na blogu fragmenty obszernych działów ze starego notatnika, który nawet jeszcze obecnie służy mi jako materiał pomocniczy, a które to notatki są czasem prześmieszne, nie na miejscu, w wielu przypadkach nawet...głupie. Dlaczego..? Bo są to prywatne, czasem "intymne" zapiski. Może to dobra, może nie dobra decyzja, ale cóż....Może ktoś, kto nie ma możliwości zapoznania się z takimi pozycjami moich myśli, będzie je miał teraz? Dzisiaj fragment z "Ciecia," czyli to, co zawarte zostało w tomie I-szym...." Z góry zastrzegam, że nie posiadam odpowiedniego wykształcenia i nie podejmuję się tak pięknie wylać swoich myśli, jak to robią nasi wielcy poeci, pisarze, czy autorzy książek naukowych. Zaznaczam tylko, że przechodziłem koleje losu. Żeby nie być gołosłownym powiem, że w wiosce Rzeszowie, gdzie ujrzałem światło dzienne, było nas pięcioro rodzeństwa. Mój ojciec był postawnym, wysokim facetem i nie odmawiał sobie (podobno) zachcianek. Ale to wersja nie moja i nie chcę z nią polemizować. Zmarł na tyfus w wieku 36 lat. ( w tym miejscu dokonuję korekty błędu, jaki zakradł się w chwili pisania notki) Ojciec zmarł mając 31 lat, a nie jak pisałem 36 lat... Żyliśmy w rodzinie w takiej biedzie, że jak skończyłem siedem lat, wszystko co dostałem na urodziny, był patyk do pasania krowy. Mieszkaliśmy u gospodarza posiadającego sporą połać pola na Drabiniance (wioska, którą wchłonęło miasto), konie i krowy. Potem mama zapowiedziała oddanie nas pod upojne skrzydła Domu Dziecka. I tak po jakimś czasie zostaliśmy rozdani... Mój los zrobił się nie do pozazdroszczenia. Nie będę się nikomu spowiadał z pierwszych chwil pobytu w "obcym domu." Powiem tylko, że jechałem tam z mieszanymi uczuciami, gdzieś w nieznane w fikcyjny dobrobyt. Dom ten na pewno nie był dla mnie ani matką, ani ciotką...Krótko mówiąc, żeby nie przeciągać: - pożegnałem ze łzami mamę, a potem listownie resztę rodzeństwa. Wcześniej bez pożegnania "wyemigrowało" starsze rodzeństwo. Upłyną całe lata nim ponownie się spotkamy, ale już jako dorośli i jakże inni ludzie.... Mimo ambicji i wrodzonej inteligencji, smykałki do wszystkiego, jako nie pijacy trunków, byłem przez współbliźnich źle traktowany, aż do dnia, kiedy się z wyrachowaniem upiłem na "śmierć" i dopiero wtedy przestałem być dla nich obcym chamem, a nawet komunistą. Coś okropnego...! No dobrze - trochę o komunistach. Na długo przed tym, zanim jeszcze zacząłem kartkować ten "przewodnik," poddałem samego siebie szybkiemu egzaminowi, ilu wybitnych Polaków kojarzy mi się z komunistami. Wydobyłem z pamięci kilka postaci, choć w tamtym czasie nie wiele o nich wiedziałem będąc letnim sztubakiem. Bierut, Gomułka, Ochab, Gierek, aż wreszcie Jaruzelski. Ale zapewne nie o nich chodziło. Kojarzy mi się raczej lokalny komunizm, a wiec nauczyciele (nie wszyscy), wychowawcy i inni cwaniacy. Jak mawiał mój chrzestny: "W Partii potrzebni są mądrzy ludzie, a nie durnie i dewiaci." A ponieważ nie odpowiadałem tym skojarzeniom, nie mogłem zostać komunistą. Ale to nie znaczy, że nie zostałem poddany próbie przekoloryzowania z białego na czerwonego. Śmierć tym, którzy dokonać tego próbowali. Dostało się takiemu, który sięgnął po wiszący na ścianie krzyż. Sługus i obrzydliwy ateista, mówiący na co dzień Norwidem. Udawał wykształconego i mądrego, później się okazało, że jedynie szkoła partyjna utrzymywała go na stanowisku... Poddano mnie terapii wstrząsowej próbując nawrócić. Taki stan trwał lata i co dziwne, nie skończył się z chwilą wyjścia z Domu Dziecka. Nikomu się to nie udało, choć nadal otoczony bylem laikami wierzącymi w cud dobrobytu i upojnego szczęścia jakie oferowano społeczeństwu...
(cdn)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz