Szukaj na tym blogu

niedziela, 5 lutego 2017


                             Lot przez Atlantyk...(cd)

...Dobiegł mnie szwabski świergot, ale tylko na moment. Za chwilę było słychać tylko angielski. S u p e r ! Czułem, że mam pełny komfort. W rzędzie przede mną siedziała jakaś dziewczynka z rodzicami. Nieco dalej przed nimi jacyś Latynosi mówiący po hiszpańsku. Za mną od tyłu pewne starsze małżeństwo - dosyć weseli, bo cały czas gruchali do siebie śmiejąc się do wszystkich wokół. W rzędzie jakby na wprost, tuż za panem emerytem jakaś dama o wyraziście pomalowanych ustach. A po lewej, bliżej mnie miałem wspomnianego emeryta (samotnika), biegającego do kibelka. Po prawej stronie było okno, a za nim...otchłań. Co byłoby, gdyby tak człowiek wyskoczył przez to okno bez spadochronu..? Po komunikacie o rozpięciu pasów zrobiło mi się luźno i można było nawet pospacerować sobie pomiędzy rzędami foteli, z czego skorzystałem. "Wędrówki" ludu trwały bez końca przez cały lot. Jedni czytali gazety, książki, gdzieś w przodzie słychać było płacz dziecka, śmiechy i przytłumione rozmowy najbliższych sąsiadów. Oglądali filmy, które wyświetlane były w czasie rejsu. Każdy zajmował się tym, co chciał. Początkowo słuchałem muzyki przez słuchawki, ale z czasem i to mi się znudziło. Obserwowałem trasę przelotu na monitorze - wiedziałem, gdzie jesteśmy i na jakiej wysokości, temperaturę na zewnątrz.

Za oknem było niebiesko, małe chmurki daleko pod nami. Ziemia widziana z góry,  czasem trudno rozpoznać, co w ogóle jest pod nami - mamy tylko świadomość tego coś... Nad Atlantykiem było zmiennie , chwilami pokazywał się niebieski kolor wody, częściej jednak widoczność zakrywały chmury. Jednak nad nami widać było słońce. "Płynęliśmy" wysoko nad bezkresnymi wodami. Czułem się wolny, najedzony, beztroski - wszystko zostawiłem gdzieś daleko, chwilami tylko cofając się myślami poza siebie... Gnało mnie do przodu - z każdą godziną przybliżałem się do amerykańskiego kontynentu przy prędkości 900 km/h pozostawiając Europę daleko w tyle. Lot spokojny i choć naczytałem się "horrorów" na temat atlantyckich lotów, z potężnymi burzami, turbulencjami, a nawet niechęci pilotów do lotów nad Atlantykiem - opanowuję wewnętrzne odruchy "strachu." Gdy próbuję uświadomić sobie tą kruchość, jakim jest człowiek wobec siły natury - czuję się bezsilny i nikt, dosłownie nikt i nic nie jest w stanie niczego zmienić, pomóc, wybawić z opresji. To straszne, co człowiek czuje w obliczu takiej tragedii. Na samą myśl, a co dopiero uczestnicząc w czymś takim. ? Obyśmy szczęśliwie dolecieli do portu docelowego.... Patrzę na mały samolocik na ekranie monitora wskazujący nasze aktualne położenie. Jesteśmy już po drugiej stronie "Wielkiej Wody", jak mawiali Indianie, bliżej Halifaksu. To w tym miejscu samoloty lecące z i do Europy wykonują duży manewr, albo nad Atlantyk, albo nad kontynent amerykański. Nas dotyczy to drugie. Stewardessa znowu coś proponuje - korzystam z lekkiego podwieczorku, bo po tej stronie Atlantyku jest wczesne popołudnie ( w Polsce 21:08). Za jakieś półtora godziny powinniśmy wylądować w Filadelfii. Tam tylko mam czterdzieści minut do odlotu lokalnymi liniami do Phoenix w Arizonie, gdzie powinienem wylądować w godzinach wieczornych (ok. 19:00 czasu lokalnego)...Powoli mam dość podróży zważywszy, że do celu jeszcze bardzo daleko, a ja już się denerwuję, jak to będzie po wylądowaniu w...Arizonie, czy będę musiał szukać Roniego - mojego przewodnika i opiekuna. No i ta pierwsza noc, którą spędzę w małym zajeździe w Canyon City, a rano dalsza podróż do Moenkopi. Ten drugi dzień służył będzie do wyrównania różnicy czasowej, który różni się tutaj od czasu polskiego o dziewięć godzin.... Gdzieś w oddali, nieco za mgiełką widać zarys Nowego Jorku - tak mówi mi starsza pani, a mnie się chmury i wszystko inne całkowicie zamazało...Samolot jakby obniżył pułap, bo przelecieliśmy chmurki, które zostały gdzieś w górze. No tak, nie ma to jak przesiedzieć tyle godzin, nie licząc kilku przechadzek pomiędzy rzędami. Ogólnie źle nie jest tylko ta świadomość, ze jestem tak daleko od domu, w całkiem obcym miejscu... Panie stewardessy bardziej są "rozczochrane" ode mnie, ale nadal miłe - tak przynajmniej odczuwam ich męczącą pracę. Po odpoczynku, zapewne już jutro będą wracały rejsówką do Frankfurtu. Pełny luz - zresztą nie wiem, jak inaczej można ogarnąć tylu ludzi na pokładzie (swoją drogą ciekawe, ilu z nas w ogóle jest w tym samolocie?)....Troszkę nawet pospałem, a z trzech filmów, które były wyświetlane, ocknąłem się tylko w połowie ostatniego. W międzyczasie zapoznałem parę emerytów - bardzo życzliwych, lecących do kogoś z rodziny pod Filadelfią, w miejscowości Royersford....

 Filadelfia - na lotniskową odprawę podchodzę spokojnie i odprężony, choć ciekawy dalszej podróży. Mój podręczny bagaż, troszkę zmiętolony, a jego zawartość, to porcja tabletek, gazeta, której w rękach nie miałem w czasie lotu, aparat fotograficzny i...dokument lekarski. Pytają, w jakim celu przybywam do Stanów, o jego charakter, gdzie się zatrzymam (przecież wszystko tam mają wiec po co te pytania). O dziwo, tłumacz mówi po polsku - "turystyczny," żaden inny, a miejscem docelowym jest rezerwat Indian Nawaho.
Okazuję saszetkę z lekami i dokument potwierdzony przez lekarza... Przechodzę do Gate 3, gdzie oczekuje na mnie samolot do Phoenix. Trzy godziny lotu i jestem, ale tak padnięty, ze nawet myśleć mi się już nie chce. Roni - mój opiekun, o wyraźnie indiańskiej twarzy trzyma małą tabliczkę z... przekręconym moim nazwiskiem. Jedynie imię "Stanley" odczytuję poprawnie. Witam go i zwracam uwagę na nazwisko. Uśmiecha się... Szeroka aleja wyprowadza nas z miasta. Udajemy się na spoczynek - jutro w dalszą drogę...  Tyle historii samolotowo-lotniskowych. Powiem tylko, że serwowana była bardzo dobra kawa, no i wino do obiadu, oczywiście "Tambien." Nie znam ani nazwy, ani pochodzenia - było dobre. Jednym słowem - loty atlantyckie lecą migiem...
Od jutra - witaj Monument Valley, Colorado i Grant Canyon National Park...Ale to już inna historia...
                                                                                                                 P  a  p  k  i  n



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz